I znów zaczyna mnie zjadać szkoła, kolejny mało produktywny tydzień z zaledwie jednym rozdziałem. ;-; Namęczyłam się trochę nad tym, bo mój laptop umiera w agonii, jak postanowi zejść z tego świata, to już w ogóle nie będę miała na czym pisać. x-x
Koniec listopada i grudzień zapowiada się raczej pod kątem poprawiania ocen, nie pisania. Myślałam, że jeszcze w tym tygodniu zacznę nowe opowiadanie... no ale przedmioty typu: zawodowe, fizyka, czy - o zgrozo, potrzebuję korków - matma(!), nie pozwoliły mi na dokończenie pisanego rozdziału. I tak się cieszę, że wyrobiłam się z Przepaścią na dzisiaj. x-x
No, nie przedłużając, zapraszam do czytania. c:
Bardzo
złym pomysłem było nastawić budzik, bo – nie wiadomo czemu – po pijaku dobrą
porą na wstawanie wydała mi się czwarta rano.
Czułem
się, jakby jakaś upierdliwa mucha z młotem pneumatycznym siedziała mi w głowie
i wierciła dziurę w czaszce. Pominę powszechnie znanego kapcia w ustach. Kac to
coś, czego nikomu nie życzę i nie polecam.
Warknąłem
rozeźlony, kiedy upierdliwy sprzęt zaczął tarabanić, a ja, jak na złość, nie
mogłem wymacać go ręką. Otworzyłem jedno oko. Na dworze było ciemno. Tyle
dobrego, że nie oślepiło mnie słońce. Dostrzegłem w końcu źródło hałasu i
agresywnym chwytem spróbowałem zgarnąć je z blatu. Niestety mój mistrzowski
refleks, osłabiony alkoholem, zawiódł i telefon, dosłownie zmieciony przez moją
dłoń, wylądował z głośnym hukiem na panelach kilka metrów dalej.
– No
ja pierrrrdolę! – jęknąłem załamany. Nie chciałem wstawać, bo świat się kręcił
nawet wtedy, gdy leżałem. Zrezygnowany, sturlałem się z kanapy na ziemię i na
czworaka podpełzłem do wibrującego i wygrywającego upierdliwe dźwięki phone’a.
– Giń! – zakrzyknąłem wojowniczo i uwięziłem urządzenie pod poduszką.
Odetchnąłem
z ulgą gdy w końcu ucichł i jedynie lekkie drgania zdradzały jego obecność.
Wróciłem na kanapę; brak poduszki mi nie przeszkadzał, liczyła się tylko cisza.
W końcu mogłem zasnąć…
Dupa.
W
głowie echem pobrzmiewała mi złowieszcza melodyjka budzika, wprawiając ową
muchę z młotem w stan dzikiej furii. Kręciłem się tak dłuższą chwilę, próbując
jakoś ujarzmić pulsujący ból w skroni, co niestety nie przynosiło zamierzonego
efektu. Wkurwiony wstałem trochę za szybko, co skończyło się namiętnym
pocałunkiem z podłogą i kolejną dawką bólu, przy którym nieznośna Sahara w
ustach była niczym.
O wiele
ostrożniej, ale wciąż na chwiejnych nogach, podniosłem się, od razu łapiąc
ściany, by kolejny raz grawitacja nie zechciała mi przypomnieć, że to ja tutaj
jestem jej dziwką i jak zechce, to wgniecie mi mordę w glebę.
Nie
zapalałem światła, bojąc się, że kurewska żarówka postanowi mnie zwyczajnie
oślepić. Zdając się wyłącznie na swój nieomylny instynkt, udało mi się dotrzeć
do kuchni.
Rzuciłem
się na szafki, otwierając każdą po kolei i szukając szklanek, których po
prawdzie nie byłem w stanie zobaczyć w tej ciemności. Gdy w końcu udało mi się
je namacać, przez przypadek zbiłem trzy albo cztery podczas próby wydobycia z
samych tyłów ulubionego kubka.
Wyjąłem
go i podszedłem do zlewu. Odkręciłem zimną wodę… po czym nagle postanowiłem
zmienić plan i wsadziłem całą głowę pod kran.
Ooo
tak, tego mi było trzeba. Po zamoczeniu (przydałoby się z jakąś szczupłą
blondyną po wczorajszym. Zaraz… nie, BRUNETKĄ, kategorycznie brunetką!) włosów
i pozbyciu się nieznośnej suchości w gardle, w końcu byłem w stanie myśleć
nieco trzeźwiej.
Kolejne
dwie godziny spędziłem na wracaniu do siebie po wczorajszym piciu. Znalazłem w
szafce jakieś tabletki i coś na kaca. Babcia niby kiedyś mówiła, że sok z kapusty
jest dobry na takie bóle, ale skąd ja niby miałem teraz kapustę wytrzasnąć?
Powoli
ból głowy ustawał, aż w końcu był niemal niewyczuwalny, choć zdawałem sobie
sprawę, że to chwilowe. W międzyczasie zdążyłem wziąć prysznic i zjeść
prowizoryczne śniadanie, po którym miałem ochotę rzygnąć (pedalską) tęczą, ale
to szczegół.