piątek, 6 października 2017

(Miniaturka AC) Dzień 6 cz.1 - Ryzyko

Znowu mnie trochu nie było, przerwa trwała... no, będzie ze dwa miesiące. Skupiłam się na korekcie starszych rozdziałów na blogu (mam nadzieję, że nie wyglądają już aż tak tragicznie i nie straszą błędami), zajęło mi to cholernie długo, bo w międzyczasie taki leń mnie dopadł, że przez ponad dwa tygodnie nie mogłam tego ruszyć, so... no, ale skończyłam je i już wracam do - mam nadzieję, że regularnego - pisania. xD
Miniaturki zaczynają trochu wchodzić w dramat... nie wiem, co ja chcę tym zabiegiem osiągnąć, chyba pokazać, że w Altaïrze coś się zmienia, że Malik zaczyna go inaczej traktować, ogólnie, że ten tydzień spędzony razem nie poszedł w krzaki i coś w nich po sobie pozostawił. W każdym razie, dzisiaj nieco poważniejsza i mniej rozbudowana część, w której poruszyłam kilka istotnych dla mnie kwestii w zakresie przemian bohaterów. Mam nadzieję, że się nie zawiedziecie, miłego czytania życzę! :)

***

Jerozolimskie biuro asasynów nigdy nie należało do szczególnie głośnych miejsc, co oczywiście nie znaczyło, że opływało w absolutną ciszę. Zawsze dało się w nim słyszeć a to skrobanie pióra na pergaminie, a to gruchanie zmęczonych gołębi pocztowych, a to krzyki kupców z targu, a to znowuż wiecznie rozgadanego Altaïra.
Dziś jednak było inaczej; wszystkie te typowe odgłosy ustąpiły miejsca ciężkim krokom na dachu i wzburzonym rozmowom, stłumionym przez zamknięty świetlik. Nie wyglądało na to, by żołnierze i templariusze – których Altaïr był tak łaskaw tu zwabić – mieli zamiar szybko się ulotnić. Co prawda kilkoro z nich pobiegło przetrząsnąć tę stronę miasta, gdzie – jak sądzili – asasyn im uciekł, znaczna część grupy została jednak w miejscu, w którym trop im się urwał. Czyli pod samym wejściem do biura.
To doprawdy niewiarygodne, że zeszłego wieczoru zdegradowany mistrz był tak zagubiony i przerażony, gdy wtulał się w zarządcę i przepraszał go, choć nawet nie wytłumaczył za co, a rano magicznie mu ta skrucha przeszła, zupełnie jakby nadejście nowego dnia wymazało z niego wszelkie nieegoistyczne uczucia, zostawiając po tym, na swój sposób, uroczym Altaïrze jedynie niewyraźny zarys, zdominowany przez zwykłego Ibn-La’Ahada – tego, który nie widział nic, poza czubkiem swojego zadartego nosa, uważał, że jest jakimś cholernym, niepokonanym Bogiem, a wszelkie popełnione przez niego błędy to zaledwie małe, nieprzewidziane komplikacje w jego absolutnie doskonałych planach.
Rzecz jasna wszystko miało swoje granice i wyglądało na to, że cierpliwość Al-Sayfa właśnie się wyczerpała. Kaleki zabójca na zmianę zerkał to w kierunku pomieszczenia ze świetlikiem, jakby obawiając się, że lada chwila któryś z żołnierzy zdecyduje się zbić szybę i wtargnąć do środka, to znowuż przenosił wzrok na swojego partnera, który obecnie chodził wyznaczonym szlakiem od biurka zarządcy, do przejścia między główną izbą, a tą z wejściem do biura, raz po raz klnąc cicho pod nosem.