poniedziałek, 31 lipca 2017

(Miniaturka AC) Dzień 5 cz.3 - Wyzwiska

Staram się pod koniec wracać do prawidłowych długości miniaturek. x'D
So... ja nie wiem, czy dobrze prowadzę wewnętrzną przemianę bohatera, staram się jak mogę, mam nadzieję, że coś niecoś mi wychodzi. x'D
No, jeszcze tylko dzień szósty i siódmy przed nami. Miniaturek zostało... chyba sześć. Naprawdę będę tęsknić za tą serią, miałam mnóstwo radości pisząc ją. ;-;
No nic, życzę miłego czytania! :)

***


Altaïr już ponad pół godziny błąkał się po rynku i próbował znaleźć przekupkę, która posiadałaby interesujący go towar i byłaby skłonna sprzedać go za rozsądną cenę.
Jedynym problemem było to, że zabójca ni jak nie wiedział, czego dokładnie powinien szukać. Malik powiedział: „Idź i znajdź coś, co wywabi atrament!”. Szkoda, że nie podał jakiejś konkretnej nazwy, bo Ibn-La’Ahad kompletnie się na tym nie znał. A jak kupi coś kompletnie bezużytecznego i zmarnuje kasę? Taki obrót sytuacji raczej nie obłaskawiłby Malika.
Choć, szczerze mówiąc, nowicjuszowi wydawało się, że rafiq nie ma mu tego za złe. Nawet pożyczył kochankowi swój płaszcz, żeby mógł ukryć pod nim broń i skrępowaną rękę. Dłuższe przebywanie na małym obszarze, jakim był plac ze stoiskami, z pewnością skończyłby się spotkaniem jakiegoś patrolu strażników. A ci nie mieliby litości, gdyby go rozpoznali i o ile w normalnych okolicznościach Altaïr zwyczajnie pozabijałby agresorów, albo im uciekł, o tyle teraz, z niepełnym zestawem kończyn, mógłby mieć spory problem w bardziej wymagającym starciu.
No i wciąż bolał go tyłek. O ile wstanie z poduch i podejście do biurka zarządcy było banalne, bo mimo wszystko Al-Sayf zadbał, by nie zrobić krzywdy swojemu partnerowi, o tyle błąkanie się w tą i z powrotem sprawiało, że asasyn po dłuższym czasie zaczął odczuwać dyskomfort.
– Przepraszam, miałby pan…? – zaczął rozmowę z kolejnym straganiarzem, wskazując przy tym pokaźną plamę na swoim kapturze.
– Spieprzaj stąd – odburknął facet, odganiając go ręką. – Nie zajmuj kolejki! Mam tu o wiele więcej innych klientów!
Zdegradowany mistrz uniósł brwi i zamrugał zaskoczony. Zamurowało go.
– Co proszę…? – Miał nikłą nadzieję, że się przesłyszał.
– Gówno! Kalek nie obsługuję! Ostatnio jakaś larwa bez jednej dłoni upuściła świeży arbuz i nie chciała płacić za zmarnowany owoc. Nie stać mnie na takie straty, spadaj stąd, bo zawołam straż! – zagroził.

wtorek, 18 lipca 2017

Miesiąc 1

I tak po... kij wie ilu miesiącach, w końcu wpada pierwszy rozdział opowiadanka z Inkiem i Errorem. x'D
Jakby ktoś jeszcze nie wiedział - opko jest w wersji HUMANTALE, więc szkielety są tutaj przedstawione jako ludzie, w dodatku pewne fakty pozmieniałam na potrzeby opowiadanka, więc nie wszystko może się tu zgadzać z kanonicznymi wersjami.
Do tego warto coś sobie wyjaśnić, bo ktoś mnie już o to zapytał: Error mówi tutaj "normalnie", znaczy się nie w... zglitchowany sposób, że tak to ujmę, bo tworzenie kwestii w taki sposób strasznie mi przeszkadza, zarówno w czytaniu, jak i w pisaniu. Poważnie, ilekroć zerkam na ff z tą parą, drażnią mnie dialogi z Errorem, w których słowa co rusz mają jakieś "usterki". Ja wiem, że to jest urok naszego Błędzika, ale o ile w dubbingach komiksów taki zabieg brzmi cudnie, o tyle wizualnie jest to dla mnie udręka, dlatego... wybaczcie, ale u mnie jego wypowiedzi będą zapisywane bez bugów.
No, nie przedłużając - zapraszam do czytania!

***

Error wziął głęboki wdech i położył dłoń na klamce.
Chwila. Może nie powinien jeszcze tam wchodzić?
– Sir, za przeproszeniem, wszyscy czekają już tylko na pana… – wtrącił stojący tuż obok niego, Mroczny Papyrus  jeden z wielu żołnierzy armii Nightmare’a. Ten tutaj miał najwyraźniej pecha, bo jego pan przerobił go na lokaja, tym samym dożywotnio zwalniając ze służby.
Nie ma co się dziwić, przywódca ich szajki strzelił sobie tak potężne zamczysko, że bez wykwalifikowanej służby coś by się tutaj jeszcze zalęgło.
Swoją drogą, Niszczycielowi naprawdę imponowało, że szef był w stanie stworzyć na raz aż tylu wojowników, utrzymywać ich przy „życiu” w ani trochę niedeformującym się ciele, a do tego wyglądał na zupełnie odprężonego, jakby wcale a wcale nie sprawiało mu to trudności.
Error czuł, że najprawdopodobniej nikt z ich gangu nie poznał jeszcze pełnej potęgi przywódcy. I to martwiło go najbardziej.
Dobra, raz kozie śmierć. Serce miał w żołądku, płuca w gardle, ale to nic. Wejdzie do tej sali i będzie się zachowywał swobodnie, bez grama hafefobicznych lęków, czy jakichkolwiek innych oznak zaniepokojenia.
Jedynie na lidera powinien uważać. Facet tu rządził, był cholernie silny i jeżeli Error palnąłby przy nim coś głupiego, to jego głowa wróciłaby do domu bez tułowia, który Nightmare najpewniej powiesiłby sobie nad kominkiem.
Oddech.
Wszedł do środka.
W sali nie było nic oprócz długiego, suto zastawionego stołu, przy którym siedzieli wszyscy ci, których Niszczyciel od pewnego czasu zmuszony był nazywać „sojusznikami”. Panujący wokół mrok zdawał się nikomu nie przeszkadzać.
Na honorowym miejscu spoczął oczywiście szanowny gospodarz, a tuż obok niego, Cross. Miejsce po lewej stronie Nightmare’a było puste, Error śmiał więc sądzić, że przeznaczone zostało właśnie dla niego.
Hałas i harmider nie ucichł ani trochę, gdy Niszczyciel wszedł do pomieszczenia. Wręcz przeciwnie – nasilił się i tylko delikatny uśmiech lidera podpowiedział mu, by zignorował wątpliwej jakości maniery tej hołoty i zasiadł obok niego.
Cross starał się zignorować obecność nowego gościa, choć wyraźnie mu ona zawadzała. Miał coś do Errora od samego początku.
– Witaj, mój drogi. Jak mniemam, masz mi coś do powiedzenia…? – Z ust Nightmare’a nie schodził oślizgły uśmiech.
Zapewne reszta, obecna na tamtej pamiętnej obławie, zdążyła mu już wszystko wypaplać.
– Tak, mam. W kwestii Inka… – zaczął brunet, ucichł jednak gdy przywódca uniósł dłoń, a ze środka stołu wystrzelił pąk czarnych, smolistych, dziko wijących się macek.
Wszystkie zdawały się być najprawdopodobniej niematerialnymi iluzjami, bo tace z potrawami wciąż stały nietknięte. Trzeba było przyznać, że Imperator nauczył się ostatnimi czasu naprawdę wielu nowych, przydatnych sztuczek.

czwartek, 6 lipca 2017

(Miniaturka AC) Dzień 5 cz.2 - Plama

Iii kolejna miniaturka wpada na blog! Coraz bliżej końca, a rozdziały "Tygodnia" zrobiły się o wiele zbyt długie. Coś mi nie pykło. xux
Mam nadzieję, że w miniaturkach z DMC lepiej mi to wyjdzie. x-x
A, planuję robić na blogu generalne korekty. Wiem, że jest tutaj dość sporo literówek i niekoniecznie przyjemnych dla oka błędów, dlatego postaram się wszystko tak skorygować, by nic was już nie raziło po oczach podczas czytania.
Trzecia sprawa - dla tych, którzy są tutaj WYŁĄCZNIE ze względu na AC. Mam już zaplanowane opko mieszane (z różnych gier), w którym jedne z głównych skrzypiec odegrają postacie z AC. Nieco bardziej uwspółcześnione, bo umieszczone i funkcjonujące w naszych czasach, ale jednak z AC. xux Dlatego nie martwić się, że po zakończeniu miniaturek ta seria umrze na blogu i już nie wróci. Altaïr i Malik nigdy nie uciekną z mojej głowy. ^-^
No i nadal jestem w fazie, kiedy w pisaniu mocno wychodzi ze mnie stres (tak jak wspominałam we wstępie jedenastego rozdziału Przepaści), bohaterowie robią się przez to nieco bardziej w rozmowy i emocje, niż w humor. x-x
No, to nie przedłużam, miłego czytania!

***

– Malik…? – Nowicjusz już niemal kwadrans opierał się łokciem na obdrapanym, drewnianym blacie starego biurka, robiącego za centrum całej pracy zarządcy.
Papiery, pozwolenia, mapy, poczta, zawiadomienia… wszystko, co stanowiło kwintesencję obowiązków rafiqa, lądowało na tym właśnie meblu, by po jakimś czasie zyskać sobie atencję jednorękiego asasyna, który na moment przeinaczał się w stuprocentowego perfekcjonistę, by z największą dokładnością móc wypełnić każdy pojedynczy skrawek pergaminu.
Nie pomijał nic – czytał kilkukrotnie wszystko, co dostarczyły mu gołębie, by po tym nakreślić w odpowiedzi schludne znaki, rzecz jasna odpowiednio zaszyfrowane, na wypadek, gdyby templariusze, bądź zwykli, miejscy strażnicy, przechwycili list.
Jak to możliwe, że te wszystkie dokumenty interesowały go bardziej niż skruszony Altaïr, który mimo bólu w miejscu, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę, dzielnie stał naprzeciwko siedzącego przy blacie, Al-Sayfa.
– Malik, cholero jedna, to ja powinienem stroić tu fochy, nie ty! – wyjęczał nowicjusz, rozżalony tą niesprawiedliwością świata.
Oparł się policzkiem na blacie, a po chwili namysłu zdecydował się na nieco śmielszy krok, a mianowicie podkradnięcie kochankowi aktualnie wypisywanego raportu, gdy ten oderwał na moment pióro od powierzchni pergaminu, by umoczyć je w atramencie.
Dopiero wtedy cała uwaga zarządcy skupiła się na, wyjątkowo marudnym tego dnia, kochanku.
– Altaïr, miej litość, nie zachowuj się jak dziecko i mi nie przeszkadzaj. Mam dzisiaj sporo pracy. – Rafiq westchnął ciężko i bez trudu odebrał mu skradziony arkusz.
– Praca i praca, a ja?! – Obruszył się nowicjusz.
– A ty marudzisz. I to więcej niż zwykle – śmiał zauważyć zarządca, wracając do starannego kreślenia znaków na pergaminie, mimo że Altaïr mocno utrudniał mu tę czynność swoim gadulstwem. Nie mógł się skupić.
– A ty strzelasz fochy – usłyszał po chwili urażony głos kochanka, mocno stłumiony przez to, że mężczyzna postanowił przytulić twarzą blat jego biurka.
– I trudno. Ja z fochami, ty marudny. Żeśmy się dobrali. – Delikatny uśmiech wkradł się na usta Malika, niszcząc iluzję bezwzględnej powagi, jaką próbował wokół siebie stworzyć.
– Fakt. Ale wiesz co? Fochy i marudzenie chyba się dopełniają, nie? – Altaïr podchwycił zmianę nastroju kalekiego zabójcy i momentalnie zmienił taktykę. Te przepychanki nawet go bawiły, a w dodatku był w stanie zbudować sobie nimi grunt pod mały flirt.
– Być może, kochany, być może. – Zarządca odłożył pióro, poczekał chwilę aż wszystko wyschnie, po czym zwinął pergamin w ciasny rulonik i całkiem sprawnie obwiązał go sznurkiem. – Swoją drogą muszę przyznać, że dziwi mnie to, jak spokojnie odreagowujesz wczorajszą sytuację. Dość… dojrzała postawa, jak na ciebie. Choć mógłbyś darować sobie to całe jęczenie – przyznał po chwili milczenia, najwyraźniej będąc w pewien sposób dumnym z zachowania swojego partnera.
– Daj spokój, przecież rozumiem, że też jesteś facetem. Chyba trochę nie fair było z mojej strony wymagać odgrywania wciąż tych samych ról… no, sam rozumiesz. – Nowicjusz, mimo chęci, nie do końca potrafił ubrać w słowa wszystko, co chodziło mu po głowie. A wzrok zszokowanego Al-Sayfa ani trochę nie pomagał mu w skupieniu się. – Weź tak na mnie nie patrz, przygotowywałem sobie tę kwestię od bladego świtu, tylko nie byłem pewny, kiedy będę mógł ją zgrabnie wtrącić w dyskusję! – burknął, nieco speszony.
– Ty i zgrabne wtrącanie mądrych myśli? To może ja częściej będę na górze, co? – Właściciel biura parsknął śmiechem, nie mogąc uwierzyć, że takie słowa padły z ust jego kochanka.
Abstrakcją wydawało mu się do tej pory, by Ibn-La’Ahad potrafił myśleć – jak na dorosłego człowieka przystało – o uczuciach i potrzebach innych, a nie tylko o tym, jak tu zaruchać.
Sięgnął ręką do stosiku liścików i świstków, które musiał przeczytać i odpowiedzieć na każdy z osobna. Spodziewał się kolejnego powiadomienia o zmierzającym do niego młodziku, zdziwił się więc na widok nieco wygniecionej, ubrudzonej koperty, zdecydowanie nie wysłanej do niego z Masjafu, ani innych biur. Zero pieczęci, miniaturowego, tajnego kodu na boku, nic.
Otworzył ją, wyjął ze środka spory kawałek pergaminu i zaczął czytać.
– Bardzo zabawne! Powinieneś…! – Bunt i Altaïrowe oburzenie prędko ustąpiło czujności, gdy jego partner zaczął czytać podejrzaną wiadomość, której treść pochłonęła go na tyle, że serio przestał go słuchać.

wtorek, 4 lipca 2017

Rozdział 11: Krok w tył

Witam wszystkich!
Tak, ostatnio zaniedbałam blog, przez kilka miesięcy nie wrzucałam kompletnie nic, było to spowodowane lawiną dość... trudnych sytuacji, która nagle zwaliła mi się na głowę i poważnie naruszyła stabilność egzystencji. Zmiana szkoły, strata Irapha - mojego kociego synka, jedynego słonka, które dawało mi siłę, potem mało nie trafiłam do szpitala przez szczepionkę na tężec, na którą - jak się okazało - zareagowałam tak skrajnie, że do końca życia nie wolno mi jej już robić, a na koniec, by o wszystkim zapomnieć, zajęłam się remontem pokoju.
Dziś wszystko jest już w miarę ogarnięte. Nowa szkoła załatwiona, rodzina przestała mieszać się w moje plany, powoli godzę się z brakiem Irapha, a remont niemal się skończył (a w każdym razie doszedł do punktu, w którym komp stoi stabilnie na nowym biurku i bez problemu mogę pisać).
Niestety (albo stety) ogromny stres z ostatnich miesięcy zaczyna ze mnie wychodzić w pisaniu. Moja niezastąpiona beta (dzięki, Tamcia, za pomoc z ogarnięciem tego ^0^) już zauważyła, że jednak jest jakaś zmiana w sposobie ukazywania przeze mnie wydarzeń. Chyba nieco odeszło mi humoru, na jego miejsce przyszedł stoicyzm, a wręcz lekki dołek emocjonalny, tak więc... no, musicie mi wybaczyć, jeszcze przez jakiś czas pewnie taka będę. Mam nadzieję, że jakoś strasznie się nie zawiedziecie.
No, a teraz zapraszam do czytania!

***

Półtorej tygodnia. Dokładnie tyle minęło od kiedy wróciłem do roboty po zdecydowanie zbyt długim chorobowym. Rzecz jasna ręki wciąż nie mogłem przesilać, stąd kolejna przysługa od Freddy’ego – załatwienie mi posady kelnera na czas kuracji, żebym przypadkiem nie nabawił się jakiejś długotrwałej kontuzji, czy czegoś w tym rodzaju, w końcu jak najszybciej musiałem znowu zacząć występować.
Gdybym miał porównywać, to młody Fazbear dosłownie robił mi za anioła stróża… Spring natomiast za diabła.
W kwestii Złotka zacząłem mieć mieszane uczucia. Jak siedziałem z gipsem, to facet był uosobieniem wzorowej pani domu i nie mam tu na myśli tych pedantycznych odruchów unicestwiania każdego pyłku, jaki miał czelność wlecieć na jego teren. To, jak się zachowywał, zaczynało podchodzić pod… bo ja wiem, zmartwienie? O ile takie uczucia miały rację bytu w tym małym uosobieniu czystej Apokalipsy.
Równo ze zdjęciem gipsu skończyła się laba. Owszem, ręka wciąż nie wróciła do pełni zdrowia, nie mogłem jej przesilać, a przez pierwsze dni musiałem wciąż wspomagać się temblakiem, mimo tego Springowi nagle wyłączyła się ta troskliwość i wróciliśmy do poprzednich, czy może raczej jeszcze gorszych, relacji. Blondyn chyba odreagowywał cały ten czas, kiedy wysługiwałem się jego pomocą, bo wyżywał się na mnie mocniej, niż zazwyczaj.
– Wiesz, może powinienem częściej kości łamać? Zdaje się, że zapach gipsu budzi w tobie głęboko uśpione instynkty macierzyńskie – stwierdziłem tonem zawodowego filozofa, na co Złotko odpowiedziało mi zirytowanym spojrzeniem, będącym najpewniej zapowiedzią nadciągającej fali bólu, który chętnie mi zada, jeżeli dalej będę brnął w tym kierunku.
– Świetny pomysł. Złam sobie coś jeszcze, a do wieczornych zabaw będziesz musiał znaleźć sobie kogoś innego, bo ja spasuje. – Spring widać średnio był w humorze na tego typu żarty.
Z jednej strony byłem w stanie go zrozumieć. Nigdy nie powiedziałby tego głośno, ale do tej pory pamiętam jego pierwszą reakcję na wieść, że wylądowałem w szpitalu.
Ciężko mu było przyznać, że zaczął się do mnie przywiązywać, w dodatku – o dziwo – ze wzajemnością.
Różnica między nami polegała na tym, że on najchętniej wykorzystałby mnie w charakterze rozpałki do grilla, ja z kolei byłbym za tym, żeby wyrzucić go przez okno. Owszem, było już kilka skrajnych sytuacji podczas których wkurzył mnie do tego stopnia, że mało brakowało, a spełniłbym tę groźbę, istniało jednak coś, co skutecznie mnie przed tym powstrzymywało.
Nie, nie miłość, od niej co najwyżej mógłbym rzygnąć cukrem. Bardziej miałem tu na myśli nudę. Tak, to zdecydowanie nuda. Gdyby nagle brakło w moim życiu jego wymyślnych komentarzy i sposobów na zrównanie mnie z glebą, zwyczajnie zanudziłbym się na śmierć. Nie mogłem wręcz żyć bez tych naszych przepychanek.
Matko, ojcze, wybaczcie mi. Chyba odkryłem w sobie wewnętrznego masochistę.
– Żebyś się nie zdziwił jak któregoś wieczorka sprowadzę sobie tabun leśnych ssaków do pokoju! – odbiłem piłeczkę, nieco skonsternowany faktem, że pierwsze co, to zaczął uderzać w czuły punkt, czyli celibat.