Łał... ostro z tą "Przepaścią" zmuliłam, co nie?
Mocno nie umiałam złożyć tego, co kłębiło mi się w głowie, we w miarę spójną całość. No, ale w końcu gorsze dni nieco ustąpiły, a ze mnie wylało się to... nie wiem, jak to nazwać. Zakończenie pierwszego sezonu? Pierwszej księgi? No, nieważne, w każdym razie jest to meta pewnego etapu w życiu głównego bohatera, ALE nie zakończenie całego opowiadanka, w końcu tytułowa przepaść wciąż nie została pokonana. ^ ^
W kwestii sceny, w której bohaterowie grają w "Pytanie czy wyzwanie?" - zadania i pytania zostały zaczerpnięte z realnej aplikacji "Erotyczna prawda czy wyzwanie", jeżeli kogoś by to interesowało. xD
Przed zaczęciem pisania tego wstępu miałam kłębowisko myśli w głowie, ale teraz jakoś nie wiem, co więcej powiedzieć, także... miłego czytania życzę! :)
Mocno nie umiałam złożyć tego, co kłębiło mi się w głowie, we w miarę spójną całość. No, ale w końcu gorsze dni nieco ustąpiły, a ze mnie wylało się to... nie wiem, jak to nazwać. Zakończenie pierwszego sezonu? Pierwszej księgi? No, nieważne, w każdym razie jest to meta pewnego etapu w życiu głównego bohatera, ALE nie zakończenie całego opowiadanka, w końcu tytułowa przepaść wciąż nie została pokonana. ^ ^
W kwestii sceny, w której bohaterowie grają w "Pytanie czy wyzwanie?" - zadania i pytania zostały zaczerpnięte z realnej aplikacji "Erotyczna prawda czy wyzwanie", jeżeli kogoś by to interesowało. xD
Przed zaczęciem pisania tego wstępu miałam kłębowisko myśli w głowie, ale teraz jakoś nie wiem, co więcej powiedzieć, także... miłego czytania życzę! :)
***
Od pierwszego dnia znajomości, moje relacje ze Springiem
chwiały się na wysokich falach opisanych jako: „nienawiść”, „zażenowanie”,
„politowanie” i okazjonalnie „ruchanie”. Rany, nasze życie zaczęło się zmieniać
w stereotypowe problemy nadpobudliwych nastolatek, takich z przygłupich
programów dla dorastających księżniczek. Nie mogłem powiedzieć, że kiedykolwiek
było między nami naprawdę zarąbiście; zaliczaliśmy wzloty i upadki, do tego
dałem się wkręcić w ten cały niezobowiązujący seks, przez który ostatecznie
wylądowaliśmy w sytuacji bez wyjścia. Domagałem się czegoś, czego Spring za nic
nie chciał mi dać – związku, stałości, zapewnienia, że to wszystko nie jest
tylko na chwilę.
Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że zamieniłem się w
sentymentalnego dekla, któremu nagle zaczęło zależeć, ale co poradzić? Serce
nie sługa, dupę sobie wybierze i za nią będzie gonić.
Wyjąłem z szafki maszynkę i delikatnie przyciąłem nią kilka
dłuższych włosków na mojej starannie wymodelowanej bródce. Idealnie.
Perfekcyjnie wręcz! Raz w roku mogę się odpizdrzyć, tym bardziej, że załoga postanowiła
wyprawić mi łączone urodzinki i zadbała o zorganizowanie całej imprezki z tej
okazji. Słabo by było wpaść na nią w szlafroku i kapciach, bo – mimo tego, co
myśli o mnie Spring – jakąś godność mam.
– Nie wysilaj się, nieważne ile godzin będziesz stał
przed tym lustrem, krzywego ryja nie naprawisz – usłyszałem jadowity głos
Złotka. O wilku mowa, ten to zawsze musi się zjawić w krytycznym momencie, żeby
mnie dobić.
Blondyn stał w drzwiach i z wyraźnym zniecierpliwieniem
czekał, aż wyjdę. Nie ma tak dobrze, jak wojna to na całego. Postanowiłem
wytoczyć ciężką artylerię i odpowiedzieć Chuckiem Norrisem na ogień. To znaczy
– olać Springa i złośliwie zacząć się pizdrzyć przed tym lustrem, jak rasowa,
żywa Barbie.
O ile pierwsze pół minuty blondasek przetrzymał to
spokojnie, o tyle po tych trzydziestu sekundach stwierdził, że zrobi to samo,
co ja. Będzie udawał, że pan Bonnie Cepowski nie istnieje, a skoro tak, to nie
ma żadnych przeciwwskazań, żeby wszedł do środka i jakby nigdy nic zaczął się
przede mną obnażać, chcąc wziąć szybki prysznic.
Tak, zostałem ochrzczony Cepowskim, po tym jak zeszłego
wieczoru wywiązała się dyskusja o budowie cepa. Dużo się o sobie podczas tamtej
rozmowy dowiedziałem, szczególnie zapadł mi w pamięć fakt, że taki zwyczajowy
Cepowski składa się z fiuta, czarnej dziury w zastępstwie żołądka i worka
treningowego w miejscu twarzy, z którego co jakiś czas wydaje
niezidentyfikowane odgłosy, będące najpewniej prośbami o szybkie zakończenie
jego marnej egzystencji.
Jak tak teraz o tym myślę, to powinienem był przyjebać
Springowi za te obelgi; a nuż zamknąłby śliczną buźkę i nie otwierał jej aż do mojego
pogrzebu.
Ostatecznie stwierdziłem, że nie ma co tracić nerwów, w
dodatku tuż przed imprezką, olałem wszelkie zamierzone i niezamierzone zaczepki
ze strony blondyna i pognałem do sypialni w poszukiwaniu jakiejś czystszej
koszulki, bo odkryłem, że mam upierdolony rękaw.
Po ogarnięciu garderoby w równie szybkim tempie
przemieściłem się do drzwi wyjściowych i po włożeniu butów oraz kurtki, jak
strzała wypadłem z mieszkania.
***
– Niech im gwiazdka pomyślności, nigdy nie zagaśnie!
Nigdy nie zagaśnie! A kto z nami nie wypije, niech go piorun trzaśnie! A kto z
nami nie wypije, niech go piorun trzaśnie! – Całe towarzystwo, po odklepaniu
tradycyjnej pieśni urodzinowej, nagrodziło nas – solenizantów – gromkimi
brawami, które nasiliły się w momencie, w którym obaj z Foxym zgodnie
zdmuchnęliśmy dwie świeczki na szczycie małego tortu.
– Dobra, to kroimy ciacho! Z drogi, z drogi, brać sobie
talerzyki i ustawiać się w kolejce, jak chcecie dostać kawałek! – zarządziła
Chica, ku zgrozie Mangle chwytając za nóż. – Panowie solenizantowie pierwsi –
stwierdziła uprzejmie, krojąc tort na nieco nierówne kawałki i nakładając mi
jeden na papierowy talerzyk.
Nie odmówiłem i od razu sięgnąłem po plastikowy widelec.
Jebać ekologię, dziś się dobrze bawię.
– Serio, to chyba najlepsze urodziny, jakie miałem. No
aż nie wiem, co powiedzieć, ziomeczki – mówiłem, w przerwach pomiędzy kolejnymi
kęsami tortu.
Nie obchodziłem hucznie tego dnia już od dobrych czterech
lat, oczywiście z własnej woli, więc tym bardziej powaliła mnie ilość gości i
przepych, z jakim wszystko zostało urządzone. Niby coś tam chłopakom z
dekoracjami pomagałem, ale nie miałem pojęcia, że efekt końcowy będzie tak
widowiskowy.
Mieszkanie Foxy’ego może nie było jakoś przesadnie duże, w
dodatku miał nad sobą sąsiadów, którzy w razie czego gotowi byli dzwonić na
policję, ale mimo tych drobnych niedogodności udało się urządzić niezłą
domówkę.
Nie mam pojęcia, skąd rudy wytrzasnął taki tłum znajomych,
moich przyszła ledwie garstka, na dobitkę ktoś z tej garstki przyprowadził moją
byłą, z którą rozstałem się w niezbyt miłych okolicznościach i zrobił się mały
kwas. Niunia niby udawała, że wymazał jej się z pamięci okres naszego
chodzenia, ale i tak pilnowała, by krótka rozmowa, którą siłą rzeczy zmuszeni
byliśmy odbyć, nie wybiegła poza tematy przywitania i rzuconego na odczepne:
„Fajna ta impreza”. Ach, no i jeszcze wpadł BonBon, także miałem dodatkową
osobę do wypatrywania w tłumie i konsekwentnego jej unikania.
Po spławieniu byłej i ominięciu szerokim łukiem Toy
Bonnie’ego, miałem chwilę na pogadanie z kumplami ze szkoły, z którymi wciąż
utrzymywałem jako taki kontakt; potem ktoś puścił na cały regulator muzykę i
mniej więcej wtedy z chaosu zaczęła się robić apokalipsa, a Freddy zmuszony był
dwukrotnie wychodzić i uspokajać spieklonych sąsiadów, którzy grozili
dzwonieniem po psy.
Był alkohol (którego miałem nie tykać, ale oczywiście wyszło
jak wyszło, bo szkoda mi było odmówić), byli znajomi, były niunie, nawet jakieś
prezenty podostawałem, generalnie kontakt ze światem zaczął mi się urywać po
czwartej szklance odświętnej whisky, którą Foxy’emu sprezentowali Chica, Mangle
i Spring. Ten ostatni, rzecz jasna, unikał mnie jak tylko mógł, symbolicznego:
„Zdrowia, idź się utop” też poskąpił. Mówiąc szczerze, wbrew moim wcześniejszym
słowom, miałem gdzieś tam z tyłu głowy cichą nadzieję, że Złotko odpuści i
wyjdzie z inicjatywą rozmowy. Oczywiście to tylko marzenie ściętej głowy, bo
nie mogłem oczekiwać, że pan idealny zniży się do tego poziomu i przeprosi za
swoje fochy. Wtedy może łaskawie zdecydowałbym się przeprosić również za swoje,
ale to by były naprawdę bardzo łaskawe i bardzo niechętne przeprosiny, pełne
wyrzutów i buńczucznego ofuknięcia, żeby mu w pięty poszło, jak bardzo jestem,
cholera, urażony.
Goście zaczęli się rozchodzić koło wpół do jedenastej w
nocy, jako że już o północy mieliśmy pociąg. O dwudziestej trzeciej w
mieszkaniu nie został już nikt poza naszą szóstką i ogromnym syfem, jaki nasi
znajomkowie byli tak łaskawi po sobie zostawić. Intrygowało mnie, dlaczego jedna
z szafek w kuchni wyglądała na nadpaloną.
Ach, no i był tu jeszcze jakiś znajomek, czy tam członek
rodziny rudego, który miał nas podrzucić na dworzec, a potem zająć się jego
mieszkaniem. Facet był po odwyku, także w czasie urodzin skusił się co najwyżej
na Pepsi i jako jedna z nielicznych osób mógł podwieźć naszą paczkę na dworzec.
Znaczy się, teoretycznie i Freddy byłby w stanie poprowadzić, bo ledwie usta w
szampanie umoczył, Spring za to niczego nie tknął, ale co mielibyśmy zrobić na
tym dworcu z autem? Zaparkować na tydzień? Zwłaszcza, że okoliczne osiedle
słynęło z leniwej policji i podejrzanie częstych kradzieży?
Jakoś zataszczyliśmy rudego do samochodu, wcześniej
przygotowane torby i walizki z rzeczami upchnęliśmy do bagażnika, pięć razy
sprawdziliśmy, czy niczego nie zapomnieliśmy, a po upewnieniu się, że jest
dobrze, zapakowaliśmy się do auta… co okazało się dość trudne, zważywszy na to,
że łącznie z kierowcą była nas siódemka.
Może faktycznie powinienem był nie żreć tyle tych ciast,
miałem niepokojąco zgodne z prawdą wrażenie, że z całego naszego towarzystwa
moja szanowna dupa zajmowała najwięcej miejsca. No, ale jakoś sobie z tą drobną
przeszkodzą poradziliśmy; konkretniej rzecz ujmując, Chica zdecydowała się
władować Mangle na kolana.
Na miejsce dotarliśmy stosunkowo szybko, także mieliśmy
chwilę czasu na względne ogarnięcie się przed przyjazdem pociągu (który swoją
drogą i tak się spóźnił), nawet Foxy zaczął przypominać stworzenie będące w
stanie funkcjonować samodzielnie. Sukces!
Nie to, żebym w ostatnim czasie się jakoś szczególnie mocno
przepracowywał, ale serio brała mnie podjarka na myśl o tych małych wakacjach.
W mojej głowie cały ten urlop prezentował się naprawdę cudnie: rozgrzany piasek
na plaży, spokojne morze, niknące gdzieś na linii horyzontu, intensywnie błękitne, bezchmurne niebo, w
oddali słychać mewy, a ja cudnie się bawię z przyjaciółmi… i Springiem. Choć z
nim to się akurat nie będę cudnie bawił, za duży kwas. No i powinienem uwzględnić
w tym perfekcyjnym wyobrażeniu te wielkie tłumy półnagich, w większości hojnie
otłuszczonych, turystów. I fakt, że bieganie po plaży – biorąc pod uwagę mój
poziom pecha w ostatnich latach – najpewniej skończyłoby się nadepnięciem na
jakiś ostry kawałek żelastwa, szklane odłamki z rozbitej butelki albo cholerną
pszczołę, która akurat postanowiła zagrzać sobie tyłek na piachu.
– Święty Yodo, gdzie ten pociąg… – Chica jako pierwsza
postanowiła przerwać ciszę i dać upust irytacji.
– Pewnie zaraz będzie. Uwierz, że ja też chciałbym być
już w trakcie podróży, a nie siedzieć tutaj i niańczyć tego, pożal się Boże,
pijaka. – Freddy rzucił Foxy’emu mocno poirytowane spojrzenie, w odpowiedzi na
które rudy wykrzywił się w agonalnych konwulsjach, coś tam mamrocząc, że on
nigdzie nie musi jechać, bo już słyszy w głowie ocean.
Na całe szczęście pociąg spóźnił się ledwie kwadrans, więc
po salwie marudzenia i kilku niepokojących myślach, że niechybnie zamarznę i
skonam na tym dworcu, w końcu mogliśmy wsiąść do środka.
Bileciki zostały przeze mnie już wcześniej zakupione, tak
więc bez większych problemów mogliśmy się skupić na znalezieniu sobie kilku
wolnych miejsc. Podejrzanie dużo starszych ludzi tym pociągiem jechało; babcie
nie mają co robić na emeryturze, tylko jeździć po nocach?
Trochę nas porozrzucało po całym wagonie, wywalczyłem sobie
fotel gdzieś mniej więcej w środkowej części, obok jakiejś, zaczytanej w
harlequinowym romansidle, staruszki; Freddy, Foxy i Spring znaleźli sobie azyl
na tyłach, Mangle siedziała dwa miejsca przede mną, a Chica prawie na samym
przodzie.
Jeszcze nim ruszyliśmy, udało mi się zagadać do babci obok
mnie, zapytać, czy jedzie do tego samego miasta co my, a gdy przytaknęła
energicznie, nagle z zaczytanego mola zamieniając się w uroczą starowinkę,
poprosiłem, żeby mnie obudziła, jakbym przysnął, co było więcej niż pewne.
Chyba nie wyczuła zamaskowanego wodą kolońską i oranżadą alkoholu, bo – jak
znam życie i kościelne bereciki – nie byłaby taka miła i chętna do pomocy.
Rozsiadłem się wygodnie, zerknąłem przelotnie przez oparcie
fotela do tyłu, gdzie siedzieli chłopcy i ta mała menda. Fazbear robił za żywą
poduszkę dla rudego, rudy zaliczał zgona, a siedzący tuż obok nich Spring, jak
zwykle coś czytał, choć zapowiadało się, że lada chwila on też odpadnie.
Wyglądał na zmęczonego.
Powieki mi ciążyły, ale nie mogłem zasnąć. Obserwowałem a to
staruszków, a to widok za oknem, a to znowuż kumpli, którzy jeden po drugim
odpływali, aż w końcu zostałem jedyną przytomną osobą z naszej paczki. Fajnie,
jak się obudzimy, to będziemy już na miejscu. Ziewnąłem i na moment przymknąłem
oczy. Nawet nie zarejestrowałem, kiedy zasnąłem.
– Dojechaliśmy, proszę pana – usłyszałem nad sobą miły
głos starszej pani.
Nie do końca ogarniałem, byłem tak zmulony, niewyspany i
obolały, w dodatku z kapciem w ustach i upierdliwie bolącą głową, że
najchętniej po prostu nakryłbym się kołdrą po sam nos i obrócił dupą do
wszystkich, którzy mieli czelność próbować mnie wyciągnąć z łóż… ja nie byłem w
łóżku.
– Bonnie, wstawaj! Jesteśmy! – Głos Chici dobitnie
przywrócił mnie do rzeczywistości, a po ogarnięciu, że to pociąg, a nie ciepły
pokoik, zerwałem się z miejsca jak błyskawica i prędko porwałem swoją torbę,
wpychając się w tłum i wychodząc z pojazdu, przez ramię rzucając niewyraźne
podziękowania dla babci, która była łaskawa mnie obudzić.
W pierwszej chwili owiał mnie przyjemny, chłodny powiew
wiatru. Zarąbiście, momentalnie otrzeźwiałem, a ciężka, pulsująca głowa na
moment przestała boleć.
Dopiero po chwili ogarnąłem, że coś jest nie tak. Że mimo
wszystko jest zdecydowanie za zimno, w dodatku… mam halucynacje, czy wszędzie
wokół leży bita śmietana?
– O mój… – Freddy, który wysiadł zaraz za mną, zamarł w
bezruchu, z przerażeniem rozglądając się po okolicy.
– Błosze… – Foxy prawdopodobnie zmartwił się w równym
stopniu co jego facet, ale wolał iść i kulturalnie rzygnąć do śmietnika, niż
publicznie obnażać się ze swoimi emocjami.
– Nie żebym spodziewał się takiego obrotu spraw, ale
coś tak czułem, że ten debil wszystko spieprzy. – Spring oczywiście musiał
wtrącić swoje trzy grosze.
On i Freddy praktycznie nie pili, więc im o wiele łatwiej
przyszło ogarnięcie faktu, który do mnie dotarł dopiero po dłuższej chwili.
Góry.
Byliśmy w jebanych górach, po kostki zanurzeni w świeżym
śniegu, zamiast nad cholernym morzem, po kostki zanurzeni w ciepłym piachu.
– … Źle wysiedliśmy? – zapytała wychodząca z pociągu
Chica, niepewnie rozglądając się to w jedną, to w drugą stronę.
– Dobrze, to właśnie nasza stacja. – Na dowód Freddy
wskazał jej kciukiem wielki, uroczy napis na drewnianej tablicy, witający
turystów wytłuszczoną nazwą miasta… czy może raczej wygwizdowia totalnego.
– Ale… to głupio zabrzmi, byłam pewna, że jedziemy nad
morze… – bąknęła nieśmiało blondyna, stając niepewnie obok bruneta. Chwilę
później dołączyła do niej Mangle i zarzuciła jej na ramiona swoją bluzę.
– Bo jechaliśmy, ale ktoś, nie będę wskazywał palcem –
zaczął Spring.
– To Bonnie – wtrąciła Mangle.
– Najwyraźniej kupił bilety na zły pociąg. Nie mam
pojęcia jakim cudem, ale gratulacje, mój drogi, przyjechaliśmy na kompletne
odludzie, w dodatku ośnieżone odludzie, mając przy sobie butelkę kremiku do
opalania i krótkie spodenki! Ja nie chcę nic mówić, ale jeżeli nadal wszystko
będzie szło tak źle, jak do tej pory, to posłużysz nam za rozpałkę.
– Ale ja…! – Szybko zacząłem łączyć w głowie natłok
informacji, jednak im usilniej próbowałem skleić jakiś broniący mnie argument,
tym perfidniej ból głowy kradł mi słowa. – No dobra, przyznaję, moja wina! Po
prostu wróćmy tym pociągiem z powrotem do domu i tyle, wakacje nas ominą, ale
przynajmniej nie zamarzniemy.
– Co fakt to fakt – przyznał Fazbear. – Problem w tym,
że nie mamy kasy. Wziąłem ze sobą tylko drobne, chciałem na miejscu wybrać z
bankomatu większą sumę… a jak z wami?
– To samo – przyznali Mangle i Spring.
– A ja wzięłam ze sobą kilka dyszek! – pochwaliła się
Chica, rozpinając swoją torbę podróżną i wyjmując z ukrytej kieszonki kilka
rzuconych luzem banknotów.
– To i tak za mało, starczyłoby tylko na jeden bilet…
może pożyczmy od kogoś? – zaproponowałem, jako że nie było czasu biegać po
miasteczku i szukać bankomatu.
– Bonnie, szczerze wątpię, by którakolwiek z tych babć
– tu Fazbear wskazał ręką tłumek staruszek, które wysiadły razem z nami –
zechciała poświęcić całą swoją skromną emeryturę, by zafundować grupce
nieznajomych bilety. Podkreślmy, że pewien procent owych nieznajomych jest
nietrzeźwy. – Brunet zgromił wzrokiem swojego kochanka, który pozbierał się już
po porannym pawiu i wrócił do nas, za nic mając wściekłego Fazbeara, którego
postanowił użyć jako podpórki.
– No to co robimy w takim razie? – dopytała Chica.
– A może jedna osoba wróci do domu, weźmie auto i jakoś
się tutaj dostanie po resztę? – zaproponował Spring.
– Ta, to nawet dobry pomysł… choć w sumie, do tego
miasta prowadzą jakiekolwiek drogi, czy tylko pociągiem można się tu dostać? –
zapytała Chica.
– Szczerze mówiąc nie widziałem, żeby-MATKO BOSKA
CZĘSTOCHOWSKA, POCIĄG NAM ODJEŻDŻA! – ryknąłem o wiele za głośno, ale
zamierzony efekt osiągnąłem, zwróciłem uwagę całej naszej grupki i – to już
niezamierzenie – kilku osób wokół nas.
– Ja go złapię! – oznajmił Foxy i ruszył dzikim pędem
za powoli rozpędzającym się pojazdem. A raczej próbował ruszyć, bo już po
pierwszym kroku potknął się o własną walizkę i runął jak długi, ryjem trafiając
w udeptany, rozpaćkany śnieg.
– Nasz wybawca… – Freddy wywrócił oczami i z
zażenowaniem zaczął zbierać kochanka z ziemi.
No i co? No i zostaliśmy na stacji z walizami, ubrani w
koszulki na krótki rękawek, Chica w spódniczce „za dupę”, jak to się mówi, a ja
i Foxy w krótkich spodenkach. Nawet nie skomentuję spojrzeń oddalających się
staruszków, którzy ukradkiem zerkali na nas jak na uciekinierów z wariatkowa. W
sumie nie było co się im dziwić, temperatura była albo na minusie, albo bardzo
jej bliska, a myśmy marzli, poubierani jak na plażę, czyli tam, gdzie
pierwotnie mieliśmy się znaleźć.
– Rany, jak pizga! – Blondyna zapięła bluzę od swojej
dziewczyny aż pod samą szyję.
– Wisi tu gdzieś jakiś rozkład? Może niedługo będzie
jechał następny pociąg? – podsunąłem. A nuż się trafi, że za godzinę znowu coś
przyjedzie, może wtedy udałoby się wysłać jednego z nas do domu, by mógł
uratować resztę. Rozejrzeliśmy się po całej stacji, ale poza plakatem
reklamującym podejrzany hotel, nie znaleźliśmy nic, dlatego właśnie zaczepiłem ostatnią
babcię, która jeszcze nie zdążyła uciec. – Przepraszam, wie pani, kiedy będzie
jechał jakiś pociąg w drugą stronę?
– Ależ oczywiście, kochanieńki. W środę – odparła
wesoło, z szerokim uśmiechem na ustach. Chyba nie zauważyła jak bardzo wszyscy
zbledliśmy na te słowa.
– No ładnie… – burknąłem, wracając do swojej paczki. –
To co teraz?
– Trzeba znaleźć jakąś bazę i przeczekać, póki nie uda
nam się wrócić. Raczej nie ma co stać na tej stacji i marznąć, chodźmy na
miasto – zadecydowało Złotko, pomagając Freddy’emu wziąć rudzielca pod ramię i
wspólnymi siłami zaczęli go ciągnąć w kierunku czegoś, co chyba było…
chodnikiem? Lub raczej udeptaną, ziemną ścieżką, którą udali się starsi ludzie,
ci z pociągu. – Nie chcę nic mówić, ale masz zamiar tak stać, czy pomożesz
dziewczynom z tymi walizkami? – dodał Spring, w miarę możliwości obracając się
przez ramię i rzucając mi niepochlebne spojrzenie.
W głowie szumiało mi coraz głośniej, ale teraz do szumu
alkoholowego doszedł szum irytacji. Nie ogarniałem? Pewnie, że nie. Ale Mangle
i Chici bym samych z bagażami nie zostawił, Freddy i Spring dali radę wziąć
swoje rzeczy, ale walizę rudego to zostawili, do tego była jeszcze moja torba
no i tobołki dziewczyn.
– Dobra, to robimy tak… czekaj, kochana, odsuń się
trochę – poinstruowałem, biorąc w pierwszej kolejności swoją torbę na jedno
ramię, na drugie dźwigając bagaż Mangle, a walizki Foxy’ego i Chici w jedną i
drugą rękę. Ta dziewczyny miała przynajmniej rozkładaną rączkę i kółka, ale
rudy był na tyle wredny, by mieć bardziej staroświecki model, który musiałem
dźwigać bez wspomagaczy.
– Daj spokój, Bonnie, przecież poradzimy sobie ze
swoimi bagażami – poinformowała mnie mocno niezadowolona Mangle.
– Poza tym chyba nie powinieneś tej ręki aż tak
przesilać, co nie? – dodała niepewnie Chica.
– Ejejej, dżentelmen dam w opałach nie zostawi. A że ja
nie jestem dżentelmenem, a wy nie jesteście w opałach, bo pewnie świetnie
dałybyście sobie radę, to zrobimy tak: poniosę je aż nie dojdziemy do miasta.
Potem przejmujecie pałeczkę, zgoda? I nie, to żaden seksizm, zwykła uprzejmość,
poza tym Spring pewnie miałby świetny powód do dogryzek, gdyby zobaczył, że nie
chodzę obładowany jak osioł… – westchnąłem ciężko i pogodzony ze swoim losem,
ruszyłem za chłopakami. – A, Mangle, w mojej torbie powinna być na wierzchu
bluza, chcesz? – zapytałem, no bo jednak dziewczyna w samej bokserce została i
chociaż próbowała to ukryć, trzęsła się jak policzki tej zaczytanej babci, co
to koło mnie siedziała.
– Pewnie, dzięki. A ty…? – wymownie wskazała zamaszystym
ruchem ręki na mój wątpliwej jakości strój i rozpięła do połowy jedną z
kieszonek torby przewieszonej przez moje lewe ramię, prędko odnajdując w niej
rzeczoną część garderoby.
– A ja jestem za gorący, żeby zmarznąć. – Zaserwowałem
jej firmowy uśmiech i ruszyłem za chłopakami.
Foxy chwiał się niemiłosiernie, a że swoje ważył, to ściągał
chłopaków zamiennie na lewą i prawą stronę szerokiej dróżki.
Przez bity kwadrans co rusz Chica wyciągała telefon, ale
wyglądało na to, że na tym wypizdowiu sygnału ni jak nie złapie. Super,
utknęliśmy tu na chuj wie ile i nawet nie mieliśmy jak powiadomić naszych
bliskich, że umrzemy w śniegowych trumnach, dodatkowo w miasteczku, które
wszyscy zapewne pomylą z nadmorskim kurortem.
A trzeba było kupić bilety w dwie strony i nie odpierdalać
maniany, że w trakcie urlopu dołączy do nas znajomy Freddy’ego i z nim wrócimy
po kilku dniach do domu, bo facet ma duże auto.
– Patrzcie, to chyba jakiś… hotel? Schronisko?
Cokolwiek, gdzie można się przekimać? – odezwał się Freddy, z braku wolnej ręki
pokazując kierunek głową.
– Na to wygląda – przytaknąłem mu, pociągając co chwila
nosem. Przemarzłem, zresztą jak wszyscy. Tyle dobrego, że zimno i wizja
nadchodzącej zagłady skutecznie odciągnęła uwagę mojej paczki od zbiorowego
zlinczowania mnie za tą „małą” wpadkę z biletami. – Chodźcie, sprawdzimy czy
mają jakieś wolne pokoje.
– A co z kasą? Raczej nam nie starczy – zauważyła
Chica, wtulając się bokiem w Mangle, byle tylko ukraść dla siebie nieco ciepła.
– Wolę siedzieć w recepcji, niż na dworze; wejdźmy i
ogarnijmy ceny, nawet jeśli nam nie starczy, to przecież możemy zapytać, gdzie
tu jest bankomat, jeden z nas do niego pójdzie i tyle – stwierdził Spring,
podobnie jak Freddy już ledwo dając radę z dźwiganiem walizy i skacowanego rudzielca.
Tym gorzej, że do wejścia owego hoteliku prowadziła kaskada starych,
zniszczonych i oblodzonych schodów.
– I telefon. Bankomat i działający telefon, a nuż mają
tu jakiś starodawny sprzęt, którym da się nawiązać łączność z resztą świata i
powiadomić rodziny gdzie mogą znaleźć nasze ciała. – Optymizm Mangle jak zwykle
był bardzo pocieszający, ale miała rację. Trzeba było ogarnąć, gdzie w tym
wygwizdowie jest sygnał, ewentualnie popytać, czy ktoś nie ma może jakiegoś
tresowanego gołębia, czy innego szpaka pocztowego.
– Popieram. Ej, chłopaki, pomóc wam? – zapytałem,
widząc, że Freddy ze Springiem średnio byli w stanie zmusić Foxy’ego do tego,
żeby wszedł po tych schodach, a nie biernie dawał się po nich ciągnąć, o mały
włos nie serwując im widowiskowej wywrotki.
Niby po lewej stronie była umocowana jakaś barierka, ale nie
wzbudzała sobą zaufania. Stara, wygięta i przeżarta rdzą, zdawało się, że może
ją położyć byle mocniejszy podmuch wiatru. Hotel albo klepał biedę, albo
zwyczajnie nie ogarniał, że ma przed wejściem co najmniej trzydzieści stopni
kamiennego mordu i jednak jakaś solidniejsza podpora przy wchodzeniu by się
przydała.
– Nie trzeba, dajemy radę – odparł Freddy, Złotko zaś
milczało, najpewniej wstrzymując się od jakiegoś złośliwego komentarza.
Obecnie dźwigałem tylko swoją torbę i bagaż rudzielca, jako
że dziewczyny odebrały już swoje rzeczy, więc nie byłem aż tak przeciążony, by
nie wspomóc chłopaków; zwłaszcza, że ci mieli niezły rozpierdziel z
podtrzymywaniem Foxy’ego.
Mimo przeszkód udało nam się dotrzeć do hotelu bez ofiar w
ludziach. Zaraz po wejściu buchnął w nas powiew ciepłego powietrza, dając
nadzieję na przetrwanie tych pomylonych wakacji. Chyba jeszcze w życiu tak
mocno Bogu nie dziękowałem za przywilej bezkarnego zagrzania tyłka, choć
musiałem przyznać, że nagła zmiana oświetlenia z bladych promieni wschodzącego
słońca na ostrą żarówkę, wywołała u mnie spory wir w głowie.
– Turyści…? – Recepcjonista był wyraźnie zdziwiony
naszym nagłym wtargnięciem do środka, naniesienia mu tony śniegu z
przemoczonych butów i zbiorowego westchnienia ulgi, wspartego mentalnym
lamentem nad tym, jak blisko śmierci byliśmy.
– Znalazłoby się miejsce dla sześciu osób? – pierwszy
wyrwałem się z pytaniem. Nawet gdybyśmy znaleźli telefon, to szczerze wątpiłem,
by udałoby nam się ściągnąć tu kogoś jeszcze dzisiaj, tak więc priorytetem było
załatwienie sobie bazy na noc.
– Mamy co prawda mały remont, ale kilka pokoi jest
zdatnych do użytku. Macie szczęście, że w tym okresie nie przyjeżdża zbyt wiele
osób, inaczej ciężko byłoby was tu upchnąć. – Podstarzały recepcjonista miał
twarz gargulca, który nie słyszał o czymś tak abstrakcyjnym, jak uśmiech, ale
głosem mógłby małe kaczuszki na obiad wołać, po prostu istna słodycz, nijak nie
pasująca do tego szorstkiego oblicza.
– Jest jeszcze taka sprawa, że chwilowo nie mamy
pieniędzy. Znajdziemy tu gdzieś może jakiś bankomat? – dodał Fazbear, wraz ze
Złotkiem starając się posadzić rudego na ustawionej pod jedną ze ścian,
kanapie. Mebel wyglądał na jedyną w miarę nową rzecz w całej recepcji.
– Bankomat znajdziecie po drugiej stronie miasta,
trzeba przejść przez taki mały lasek i zaraz za nim znajdziecie ciąg sklepów,
będzie gdzieś wśród nich. Kiedyś jeden był i tutaj, a teraz trzeba iść do tamtego
taki kawał… – poinformował uprzejmie staruszek, wywód kończąc cichym
westchnięciem. – A wasz kolega to się dobrze czuje…? – zapytał niepewnie,
wskazując na zgonującego Foxy’ego, który ledwo dawał radę siedzieć prosto na
tej kanapie i jedynie jego zbolałe pomruki dawały nam znać, że facet ciągle
żyje.
Rany, po tej jeździe pociągiem był jeszcze bardziej martwy,
niż przed.
– Tak, tak, wszystko w porządku, musi po prostu
odpocząć. – Freddy starał się wyglądać na opanowanego, ale coś mi podpowiadało,
że pod tą warstwą pozornego stoicyzmu nieźle się w nim gotowało.
– A jakiś telefon też byśmy tutaj znaleźli? – dodała
Chica, opierając się plecami o ścianę i próbując jak najszybciej rozgrzać
zamarznięte ciało. Nie pomagał fakt, że była cała przemknięta od śniegu,
zarówno tego prószącego, jak i zalegającego na ulicy, podobnie jak my wszyscy.
– Zasięgu brak, co? Turyści ciągle na to narzekają –
zaśmiał się dobrotliwie i sięgnął pod ladę, wyciągając spod niej stary,
zakurzony telefon. Taki tradycyjny, z tarczą zamiast klawiatury do wybierania
numeru. No jak żywcem z filmu wyjęty, nie miałem okazji nigdy takiego zobaczyć
na żywo. – Proszę, możecie wykonać telefon, jeśli potrzebujecie!
Dziadek Złote Serducho normalnie; w większych miastach za
coś takiego recepcjonista zapewne zażądałby kilku dyszek, które wcisnąłby we
własną kieszeń.
– Dziękujemy uprzejmie – Mangle z pełną kulturką
posłała staruszkowi miły uśmiech i podeszła do telefonu. – To do kogo dzwonimy?
– Do tego kolegi Foxy’ego może? – zaproponowałem.
– Facet ma trochę za małe auto na taką ilość osób, a ja
nie mam zamiaru cisnąć się przez kilka godzin w mikroskopijnej przestrzeni,
będąc brutalnie dociskanym do drzwi przez twoją szeroką dupę – prychnął Spring.
Z jednej strony sukces, odezwał się do mnie! Z drugiej strony porażka, bo
zrobił to tylko po to, by brutalnie potwierdzić moje wcześniejsze obawy.
Jak na zawołanie błyskawicznie przystawiłem dłonie do lewego
i prawego boku, a potem uniosłem je, próbując zachować między nimi wymiar moich
bioder.
– Eeej… Jestem prawie pewny, że Foxy ma tyle samo w
pasie! – żachnąłem się, ale nikt nie zwrócił na mnie większej uwagi.
– Rudy, ten twój znajomek miałby od kogo pożyczyć
większy wóz? – Mangle spróbowała, ale doczekała się ze strony Foxy’ego jedynie
siarczystego chrapnięcia, bo chłopak zdążył już przysnąć na tej kanapie.
– Może bezpieczniej będzie przedzwonić do mojego
znajomego, z którym mieliśmy wracać znad morza, co? – zaproponował Fazbear,
wyjmując phone i szukając w nim odpowiedniego numeru na liście kontaktów.
Odnalazł go już po chwili i podyktował Mangle, a gdy
dziewczyna wprowadziła ostatnią cyfrę, brunet przejął od niej słuchawkę i
przystawił do ucha.
Nie mogłem uwierzyć, ale naprawdę udało mu się dodzwonić z tego złoma! Cud! Najprawdziwszy cud, że wciąż funkcjonują na świecie centrale obsługujące wybieranie pulsowe! Chyba że ten staruszek ma niezłą smykałkę do majsterkowania i jakoś sobie ten staroć przerobił... mniejsza o to, Alleluja i
inne hosanny na choince! Będziemy żyć!
– Lefty? Freddy z tej strony, mam do ciebie ogromną
prośbę. Tak się niefortunnie złożyło, że jesteśmy w jakimś małym miasteczku w
górach, nazywa się tak samo, jak to nadmorskie, w którym mieliśmy się spotkać –
wyjaśnił prędko, jakby obawiając się, że zaraz perfidność losu przerwie mu
połączenie i nie zdąży wszystkiego powiedzieć. – Posłuchaj, jesteśmy tu bez
niczego, nie mamy pieniędzy, zasięgu, a na śnieg możemy wyjść co najwyżej w
cienkich bluzach. Naprawdę potrzebuję, żebyś nas odebrał, oczywiście pokryję
koszty paliwa i… tak, ta sama. Jutro? Dobra. Dobra, rozumiem. Trzymaj się. –
Lider z niezbyt zadowoloną miną odłożył słuchawkę.
– I…? – Oczekiwałem natychmiastowych wyjaśnień.
– I jest lepiej, niż było, ale ciągle źle. Plus, że
Lefty wie, gdzie jesteśmy, więc nie umrzemy. A minus, że przyjedzie dopiero
jutro, więc tak czy siak musimy przeżyć noc w tej zamrażarce. Bez obrazy –
mruknął do recepcjonisty. – W każdym razie, tak czy siak trzeba się wybrać do
tego bankomatu, musimy mieć z czego opłacić pokoje… no i przydałoby się znaleźć
jakiś sklep, bo domyślam się, że posiłki nie są tu wliczone w cenę? – Staruszek
pokręcił głową, chowając telefon z powrotem pod blat. – No właśnie… to ja idę,
wy wynajmijcie pokoje, płatność ureguluję ze swoich pieniędzy, jak tylko znajdę
ten bankomat, w porządku? – Tu lider zwrócił się do staruszka za ladą.
– Oczywiście, nie ma problemu. Radziłbym ci się
spieszyć, pogoda jest tutaj o tej porze naprawdę kapryśna, kto wie, czy za
kilka godzin nie będzie zamieci śnieżnej – ostrzegł nas.
– Zamieć, tylko tego brakuje, żebym nazwał dzisiejszy
dzień najgorszym w całym moim życiu… – burknął ponuro Fazbear. Zwykle starał
się nam przewodzić i podtrzymywać na duchu, ale widać było, że cała sytuacja
mocno wytrąciła go z równowagi. Choć i tak nas ratował, w końcu zgodził się
opłacić hotel z własnych środków, nie marudząc, że dopiero co wydał majątek na
zarezerwowanie pokoi w luksusowym hotelu nad morzem, do którego ostatecznie nie
trafiliśmy, na dodatek skrócił nasz pobyt tutaj o dobrych kilka dni,
dodzwaniając się do swojego znajomego.
– Pójdę z tobą, Freddy – zaoferowała Mangle.
– Jesteś pewna? Nie wolisz tu zostać i się zagrzać? –
zapytał ją lider, nieco niepewny, czy w wypadku groźby zamieci powinien
kogokolwiek ze sobą brać.
– No właśnie, przecież ja mogę iść! – wyrwałem się od
razu. Sumienie mi ciążyło, nie chciałem siedzieć na dupie, tylko jakoś odkupić
swoje winy.
– Ejej, bo zaraz wszyscy pójdziemy do tego bankomatu! –
ostudził nas Fazbear, widząc, że i Chica ma zamiar wyrwać się z propozycją
pójścia w charakterze osoby towarzyszącej. – Sądzę, że Bonnie mi wystarczy –
zadecydował.
A już myślałem, że postanowi iść sam, każąc mi grzać
siedzenie na recepcji i czuć się winnym. Może małe odmrożenia pomogą mi wyzbyć
się tego tragicznego poczucia bycia osobą zasługującą na chłostę?
Wyszliśmy na zewnątrz zaopatrzeni w bluzę, którą wcześniej
pożyczyłem Mangle, wiatrówkę i szalik, o którego spakowaniu Chica sobie nagle
przypomniała.
Śnieg padał, owszem, ale gdyby patrzeć na to zza okna, to
nie przyszłoby człowiekowi na myśl, że wyściubienie nosa z ciepłego domku grozi
natychmiastową hipotermią. Prószyło, słonko wznosiło się coraz wyżej, rzucając
długie cienie drzew i domów na zasypaną, nieco błotnistą drogę, widok jak z
obrazka. Tymczasem było tak kurewsko zimno, że szczypało w płuca przy oddychaniu.
Najgorszy był wiatr – niby to lekki, niesforny, ale jak dmuchnął, to miało się
wrażenie, że zostawia po sobie na skórze szron. Miałem realne obawy, że w
połowie drogi zamienię się w gigantyczną bryłę lodu i zostanę w tym miasteczku
już na zawsze, w charakterze straszydła na niegrzeczne dzieci.
– A więc, – zaczął Freddy, starając się utrzymywać dość
energiczne tempo marszu – jak to się stało? W sensie, z tymi biletami? –
zapytał. Nie słyszałem w jego głosie wyrzutów i pretensji, a jedynie ciekawość.
– No… sam nie wiem. Kupiłem bilety na stronie, były
dwa… O chuj, już wiem. Po wpisaniu nazwy miasta wyświetliło mi się ono
podwójnie, nie doczytywałem się szczegółów, bo nie przyszło mi do głowy, że
chodzi o dwa różne miejsca. No i wybrałem nie to, co trzeba, po prostu
kliknąłem w byle które. – Zaliczyłem mentalnego facepalma, kiedy dotarło do
mnie z jak bardzo debilnego powodu wylądowaliśmy na tym zadupiu.
– Chciałbym to ująć jakoś delikatnie, ale skłamałbym,
gdybym stwierdził, że każdemu mogło się zdarzyć. – Lider zdobył się na
wymuszony uśmiech, zręcznie wymijając zamarzniętą kałużę.
***
– Kto dzwonił? – Scott wrócił do salonu, niosąc ze sobą
miskę popcornu, którą położył na niskim stoliku przed kanapą. Tego im obu było
trzeba – dobrego fantasy na DVD, góry żarcia i wzajemnego towarzystwa.
– Mój synek, zapowiedział, że jutro po tajniaku
chciałby się spotkać. Ex mnie do niego nie dopuszcza, stęsknił się, brzdąc
jeden – mruknął średnio przejętym tonem i wyciągnął rękę w kierunku miski z
prażoną kukurydzą, biorąc sobie pełną garść i zapychając nią buzię. – Haho he
haheh hohohu, hohe!
– Przełknij, potem mów, bo się oplujesz, to raz –
pouczył go Scott, włączając film i biorąc sobie ledwie kilka ziarenek na dłoń.
– Dwa, jesteś pewien, że sobie poradzisz? Wiesz, nie chcę, żebyś przez to jedno
spotkanie zniszczył miesiące ciężkiej pracy i wrócił do fazy początkowej.
– Czyżbyś się martwił? – Bishop posłał mężczyźnie
zalotny uśmiech i sięgnął po kolejną garść kukurydzy, zerkając to na ekran
telewizora, to na Scotta.
– Że zrobisz coś głupiego? Owszem, martwię się, bo
czasami jesteś wybitnie nieogarnięty i nieprzewidywalny.
– Przesadzasz. Ej, idziesz jutro do pracy? – zapytał
Vince, nurkując ręką pod stolik, w pogoni za pojedynczym kawałkiem popcornu,
który miał czelność próbować mu uciec.
– Ano idę. Czemu pytasz?
– Pomyślałem,
że moglibyśmy znowu zrobić sobie taki luźny wieczorek. Film wybrałeś
beznadziejny, ale bądźmy szczerzy, wątpię, żebyśmy go oglądali dłużej, niż
przez kwadrans – stwierdził bez najmniejszej krępacji, wracając do poprzedniej
pozycji po odnalezieniu zaginionego , prażonego ziarenka.
– Czy to kolejna z twoich zboczonych aluzji? – Cawthon
posłał mężczyźnie czujne spojrzenie, nieznacznie się od niego odsuwając.
– Zdecydowanie tak. – Vincent uśmiechnął się szeroko i
przysunął do Scotta, całując go w policzek.
– Dekiel – burknął Cawthon, ale nie mógł powstrzymać
delikatnego uśmiechu, który wkradł mu się na usta. – Czekaj, przedzwonię do
Fredbeara, zanim zapomnę. – Mężczyzna sięgnął do kieszeni po swój phone, wolną
ręką odpychając coraz nachalniejszego Vincenta.
– Do Fredbeara? Po co? – zdziwił się Bishop, starając
się pokonać przeszkodę w formie ręki Scotta.
– Czasem go proszę, żeby po zmianie zaczekał kilka
minut zanim przyjdę. Ostatnimi czasy dzięki tobie zdarza mi się spóźniać, szef
nie byłby zadowolony, gdyby kilka razy w tygodniu lokal był praktycznie pusty
przez blisko pół godziny po wyjściu woźnych – odpowiedział, wybierając z listy
kontaktów odpowiedni numer. – Vincent, cholera, uspokójże się na moment! – Ani
prośby, ani odsuwanie się nie przyniosło efektów, tak więc ostatecznie strażnik
zmuszony był wstać z kanapy i wyjść na moment do kuchni. – Fred? Mam do ciebie
wielką prośbę – odezwał się, gdy tylko usłyszał nieco zamyślone: „Tak?” po
drugiej stronie.
– Hej Scott. Zgaduję, że chcesz, żebym na ciebie jutro
poczekał, co? – Mężczyzna starał się brzmieć luźno, ale dało się wyczuć nutkę
zmęczenia w jego głosie. W tym tygodniu pracował dzień w dzień, miał prawo być
wykończony.
– Jeśli to nie problem, to tak, prosiłbym. Wybacz za to
zawracanie ci głowy – przeprosił, w gruncie rzeczy czując się dosyć głupio, że
bez mrugnięcia okiem zaczął wykorzystywać lekką naiwność i dobre serducho
Fredbeara przez własne słabostki i wieczne uleganie Vincentowi.
– Nie ma sprawy. A z Vincem w porządku? – dopytał
Fredbear,
– W gruncie rzeczy tak – przytaknął, przygryzając lekko
dolną wargę, gdy poczuł wkradające mu się pod koszulkę, zimne dłonie Bishopa. –
Momentami wręcz za dobrze...
***
– Nie ma tragedii, przeżyjemy! – zawołała radośnie
Chica, z błogim westchnięciem rozkoszując się deszczem czekolady. Dosłownie.
Niunia wyłożyła się na jednym z łóżek w pokoju i tonęła w czekoladkach,
chipsach i różnorakich słodkościach, które wysypywałem na nią z wielkiej
reklamówy.
W drodze powrotnej od bankomatu zahaczyliśmy z Fazbearem o
okoliczny sklepik, w którym nakupowaliśmy co nam w ręce wpadło, byle tylko
wszyscy mogli aż do jutra zachrupywać stres.
– Mów za siebie… – burknął Foxy, nadal z kacem i
zmulony jak ruska dziwka po praktykach na Syberii, ale przynajmniej w miarę
przytomny.
– Nikt ci nie kazał tyle chlać – syknął Freddy, gromiąc
swojego kochanka spojrzeniem Meduzy. – A tak poza tym, jak chcecie podzielić
się pokojami? – zapytał.
Z tego co się zorientowałem, w całym tym pseudo hoteliku
były na chwilę obecną cztery pokoje: jeden trzyosobowy, dwa dwuosobowe i jeden
czteroosobowy. Nie chcieliśmy, żeby Freddy wydawał na nas więcej, niż to
konieczne, więc zajęliśmy trzy i czteroosobowy pokój. Wychodziło nieco taniej,
niż gdybyśmy zajęli trzy pomieszczenia.
– Tu dziewczyny i Spring, w tym drugim ty z Foxym i ze
mną? – podsunąłem, widząc, że Chica już się poczuła jak u siebie na tym łóżku,
a jednocześnie chciałem za wszelką cenę rozdzielić się ze Złotkiem. Kto wie,
czy ten mały fiut w nocy nie zamieni się w pana kręgów piekielnych i siłą
umysłu nie wbije mi jakiejś wyjątkowo twardej sprężyny prosto w dupsko?
– Ja się zgadzam – poparła mnie Mangle, przysiadając na
krańcu materaca obok swojej dziewczyny i biorąc z jej twarzy paczkę ciastek.
– Ja też – dodał po chwili Freddy, a wraz z nim głośnym
pomrukiem aprobaty podzielił się z nami Foxy.
Spring jedynie kiwnął lekko głową. Oj, już ja wiedziałem, że
za brak głośniejszej odpowiedzi odpowiedzialna była jakaś wyjątkowo wredna
złośliwość, którą blondyn nie chciał się dzielić z resztą ekipy.
Podzieliliśmy się więc na pół, Spring i dziewczyny zostali w
pokoju, gdzie wywaliliśmy na łóżko i podłogę całe nasze zdobyte żarcie, a ja i
Freddy zgarnęliśmy kilka paczek chipsów i dwa jogurty, po czym wzięliśmy
Foxy’ego i zataszczyliśmy aż do czteroosobówki, żeby nieco się ogarnąć.
Przede wszystkim wypakowaliśmy większość zabranych ze sobą
rzeczy i zaczęliśmy kminić, które z nich pomogą nam przetrwać. Główny problem
stanowiły zmoknięte ubrania, tu jednak na pomoc przyszła nam blondyna, która z
jakichś przyczyn zabrała ze sobą suszarkę. Serio? Czy ona upchnęła w tej małej
torbie cały dom?
No, w każdym razie najpierw ubrania posuszyły one i Złotko,
potem my, nieco się przy okazji rozgrzewając od ciepłego powietrza.
W drugim punkcie, kiedy już ciuszki były w miarę suche,
zajęliśmy się załatwianiem Foxy’emu czegoś na ból głowy. Mój już dawno
przeszedł, w przeciwieństwie do rudego nie piłem na urodzinkach jak dziki
wielbłąd. Na całe szczęście recepcjonista był człowiekiem starszym i
trzymającym pod ladą nie tylko telefon, ale i kilka opakowań leków, w tym
takich zwykłych, przeciwbólowych.
Zgodził się pożyczyć rudzielcowi jedną tabletkę, także
mieliśmy szczerą nadzieję, że za jakiś czas choć trochę mu ulży i przestanie
tak marudzić.
Kilka kolejnych godzin większość z nas przeznaczyła na
drzemkę. Osobiście byłem padnięty po niewygodach pociągu, w którym ledwie
zdołałem przymknąć oczy, a potem jeszcze po tym całym stresie związanym z
przyjechaniem do niewłaściwego miasta.
Kiedy się obudziłem, okazało się, że staruszek z recepcji
miał rację. Śnieg za oknem z niewinnego prószenia przeistoczył się w szalejącą
nawałnicę, raz po raz strasząc głośnymi świstami wiatru.
Na obiado-śniadanie zaserwowałem sobie przeciętny jogurt z
owocami, a po nim pół paczki chipsów. Zdrowe odżywianie – nadchodzę!
Gdybyśmy byli nad morzem, to właśnie wsuwałbym sobie jakąś
pyszną, wędzoną rybkę, a nie chińskie śmieci z czegoś, co naśladowało
spożywczak, a w czym poza surowymi ziemniakami kupić można było tylko tanie
podróby znanych słodyczy. Ci staruszkowie z miasteczka byli na diecie
kartoflanej, mieli gdzieś ukryty supermarket, czy zwyczajnie nasz pech był
większy, niż początkowo sądziliśmy i poszliśmy do sklepu w okresie
przeddostawowym?
– Rany, dopiero popołudnie…? – jęknął załamany Freddy,
wysuwając rękę spod kołdry i sprawdzając godzinę na leżącym blisko niego,
phonie.
– Niestety… może pójdziemy do dziewczyn coś porobić?
Raczej nie damy rady zahibernować się do jutra i obudzić w momencie, w którym
ten twój kolega po nas przyjedzie.
– Niezły pomysł – wtrącił się Foxy, powoli wstając ze
swojego łóżka. Niebywałe ile ten facet pił i jak szybko po tym trzeźwiał.
– Obraź się na mnie, ale naprawdę chciałbym, żebyś choć
raz czuł się po alkoholu kompletnie nie do życia przez dłuższy okres czasu,
wiesz? – odezwał się Freddy, mocno wahając się przed wyjściem spod kołdry. Niby
w hotelu grzali, ale i tak nie była to temperatura, która pozwalała latać po
pokoju bez koszulki i nie nabawić się od tego gęsiej skórki.
– A zdobyłbyś się raz na jakieś miłe słowa – prychnął
rudy, wstając ochoczo jak poranny… przepraszam, popołudniowy skowronek.
Położyliśmy go w ubraniach, więc w przeciwieństwie do mnie i Fazbeara, jego nie
owiał tu i tam lekki chłodek.
Starając się im nie przeszkadzać, szybko zacząłem się
ubierać.
– Zdobyłbym się, gdybyś przestał chlać jak dziki,
ilekroć nadarza ci się do tego okazja! – odparował lider.
Krótka sprzeczka swój finał znalazła w ciążącej, niezręcznej
ciszy, którą Freddy i Foxy usilnie starali się ignorować, ja zaś marzyłem tylko
o spierdoleniu z pola zasięgu tej rakotwórczej atmosfery, zanim któryś z nich
uznałby mnie za zbędny balast w ich niemej wojnie.
Już nawet nie dokończyłem jogurtu, po prostu wypadłem
stamtąd jak oparzony i czym prędzej pognałem w kierunku pokoju lasek… i tamtej
pizdy.
Niby zapukałem kulturalnie, ale mimo to nie czekałem na
jakiekolwiek przyzwolenie na wejście, po prostu wepchnąłem się do środka.
– Cześć dziewczyyy… y? A co tu się odbywa?
Zatrzymałem się w progu, niepewny któremu z obecnych tu
zjawisk powinienem w pierwszej kolejności poświęcić swoją uwagę: Mangle,
używającej Złotko jak żywego manekina we fryzjerskich praktykach, mordującego
mnie wzrokiem Springa, który powoli odłożył czytaną przed chwilą książkę na
szafkę, nie ruszając przy tym głową, by przypadkiem nie zepsuć fryzury, jaką
kobieta próbowała mu ułożyć, czy może Chice, na wpół leżącej na podłodze, a
nogami opartej o łóżko… inaczej, ja miałem szczerą nadzieję, że to była ona, bo
spod góry papierków po słodyczach niemal nic nie było widać. Chwila… nasze
zapasy! Zabite i rozszarpane na śmierć!
– Zajmujemy sobie jakoś czas, nudno tu w cholerę, śnieg
sypie, a odsiecz nadciągnie dopiero jutro – poinformowała łaskawie Mangle,
tonem: „Widzę, że ogarniasz co się dzieje, po prostu jestem wkurzona i musiałam
to powiedzieć na głos”.
– Ejejej, Mangle, nie demonizuj, nie jest tak źle! –
wtrąciła blondyna, odkopując się spod papierków. – Ja mam słodycze…
– Raczej „miałaś” słodycze – poprawiła ją białowłosa.
– Spring ma książkę… – Chica podjęła kolejną próbę.
– Którą przed chwilą skończył – sprostowała dziewczyna.
– A ty możesz poćwiczyć swojego fryzjerskiego skilla! –
dodał kurczaczek z nagłym przypływem entuzjazmu w głosie.
– Nie lubię fryzjerować, a zajęłam się tym w akcie
gorzkiej desperacji – burknęła ponuro białowłosa. – Chica, słońce, przestań się
oszukiwać. Siedzimy na kompletnym zadupiu, kawał betonu dzieli nas od śmierci z
wychłodzenia, nic nie możemy z tym faktem zrobić aż do dnia jutrzejszego, a na
domiar złego recepcjonista wyrywa sobie wąsy plastrem z nadgarstka, kiedy
myśli, że nikt nie patrzy.
– Tu się muszę zgodzić, bywałem na o niebo lepszych
wakacjach, niż te – dodało Złotko, szybkim spojrzeniem posyłając mi jakże
wymowną informację o przewidywanej dacie mojego zgonu.
– Wiecie… – zacząłem, próbując jakoś uspokoić sytuację.
– Może i nie jest za wesoło, ale zamiast siedzieć i robić sobie Kucyki Agonii i Warkocze Hańby, moglibyśmy…
pogadać? W coś zagrać? – podsunąłem desperacko, z krzywym uśmiechem na jeszcze
bardziej krzywym ryju. – Zaraz dołączą Foxy i Freddy, co wy na to?
– Rozmowy na tę chwilę nie popieram – stwierdziła
dobitnie Mangle.
Może i miała rację, jakby rudy z Fazbearem zaczęli
dyskutować albo – co gorsze – ja ze Springiem, to ino krwawe strzępy by się po
nas ostały, a do domu wróciłby jedynie naderwany kawałek mojego uroczego
jelita. Nie, to zdecydowanie nie jest dobra pora na rozmowę, nie kiedy szerzą
się kwasy, a sytuacja nie sprzyja dobrym nastrojom.
– A co z graniem? – dopytała blondyna, wykopując się
spod sterty opakowań i siadając na podłodze. – Masz konkretnie pomysł w co, czy
ot tak zarzuciłeś?
– Cóż… na „Mafię” jest nas trochę mało i pewnie szybko
by się znudziło – mruknąłem niepewnie i oparłem się plecami o ścianę.
W tamtym momencie dołączyli do nas Foxy i Freddy.
– Co jest? – zapytał rudy, od razu siadając na łóżku
Chici i ziewając potężnie.
– Myślimy w co by można razem zagrać, żeby zabić czas –
wyjaśniła krótko Mangle.
– Ja bym był za klasycznym: „Prawda czy wyzwanie?” – podsunął
rudzielec.
– Ej, to niezła myśl, ja się zgadzam! – ożywiła się od
razu blondyna.
– Czy w obecnej sytuacji to nie jest trochę… ryzykowne?
– zapytałem niepewnie, nerwowo drapiąc się po policzku.
– W jakim sensie „ryzykowne”? – Fazbear uniósł pytająco
brwi, siadając na łóżku naprzeciwko drzwi, które jako jedyne było wolne.
– Nie żeby coś, ale w tej chwili mogę stać się ofiarą
wyzwań w stylu: „Wsadź fiuta w rurę od odkurzacza!” w ramach zemsty za te
bilety – uświadomiłem, ze sztucznym uśmiechem na ustach. To raz, a dwa, że nie
zamierzałem ryzykować czynnej interakcji ze Springiem.
– Bonnie, daj spokój, nikt by ci w życiu czegoś takiego
nie zrobił, to ma być tylko zabawa! – zapewnił brunet, ale jakoś mnie tym nie
przekonał, zwłaszcza, że Spring odchrząknął cicho, maskując tym delikatny
uśmiech, jaki wykwitł po słowach lidera na jego ustach. Menda mała.
– Ty może nie, ale… – Tu wymownie przejechałem wzrokiem
po reszcie zgromadzonych. – Za długo was znam, żeby ufać wam w takich sprawach!
– Okej, okej, to może zamiast samemu wymyślać wyzwania
i pytania, będziemy się posiłkować apką? – podsunęła Chica, z niemym szczęściem
wyrysowanym na twarzy odnajdując przypadkiem ostatnie ciastko w górze
papierków.
– Apką? Rozwiń myśl – poprosiłem, nadal nieufny.
– Mangle ma chyba jeszcze zainstalowane to cudo,
prawda? – zapytała swojej dziewczyny, a ta przytaknęła apatycznie, marszcząc
przy tym brwi. Widać miała świadomość, że plan blondyny miał jakąś mroczną
stronę. – Kiedyś razem się w to bawiłyśmy, to takie „Prawda czy wyzwanie?”
wersja dla dorosłych. Ale spokojnie, jest podzielone na poziomy, więc wystarczy
wybrać średni, żeby było ciekawie i żeby przypadkiem nie dostać wyzwania w
stylu: „Wyliż gracza po prawej”, po prostu może zahaczać o nieco… intymniejsze
tematy. Co wy na to? – Jej szeroki uśmiech, gwiazdki w oczach i dziki entuzjazm
zaczęły się robić nieco zaraźliwe. Chyba tylko Mangle nie wyglądała na
specjalnie przekonaną, mając zapewne dość ciekawe wspomnienia po ich ostatniej,
wspólnej grze. – No nie daj się prosić, kocie. I nie próbuj się wykręcać
marnowaniem baterii w phonie, czy czymś podobnym, bo raz, że mamy powerbanka,
dwa, że nawet jak twój phone padnie, to zostaje nam jeszcze pięć innych –
oznajmiła tonem kubańskiego naukowca, chcąc w ten sposób uświadomić białowłosą,
że ma gotową odpowiedź na każde jej „ale”.
– No niech będzie… – Mangle westchnęła głośno i
wyciągnęła z kieszeni spodni swój telefon, odblokowując go i podając Chice.
– A żeby było ciekawiej, z góry ustalmy, że nie ma
wykręcania się. Kto co dostanie, to musi zrobić albo na to odpowiedzieć, zgoda?
– Foxy zdecydował się nieco podnieść poprzeczkę.
Nieco niepewnie zgodziliśmy się na jego warunki, choć
szczerze przyznam, że nie pocieszył mnie fakt wyboru zadań przez aplikację.
Bardzo prawdopodobne, że mój życiowy pech wepchnie mi w ryj wszystko, co
najgorsze w tej apce.
Usiedliśmy więc w kółeczku na podłodze, ja oparty plecami o
łóżko Springa, po mojej lewej Foxy, obok niego Freddy, a dalej Mangle, Złotko, kończąc
na Chice po mojej prawej. Na samym środku naszego Mrocznego Okręgu Nadciągającej
Agonii spoczął phone z włączoną aplikacją.
– Dobra, ja to zaproponowałam, więc ja zaczynam. Niech
będzie wyzwanie – zadecydowała blondyna i wyciągnęła rękę w kierunku telefonu,
pojedynczym uderzeniem palcem w ekran wybierając jedną z dwóch dostępnych
opcji. – „Przez piętnaście sekund wykonuj relaksujący masaż osobie, którą
wybierzesz”. Widzicie? Mówiłam, że to nie będzie zwyrodniały szajs –
stwierdziła lekko, wstając i z uśmiechem podchodząc do Mangle. Wcisnęła się za
nią i zaczęła masować jej ramiona.
– Chica, za mocno – poinformowała ją kobieta.
– Wcale nie, jest idealnie, nie wybrzydzaj, wiem co
robię – zaśmiała się blondyna, za nic mając powszechną definicję „relaksującego
masażu”.
– Chica, połamiesz ją… – zaczął Freddy.
– O ile już tego nie zrobiła – wtrącił Spring.
Po minie niedoszłej fryzjerki mogłem sobie wyobrazić, że nie
odczułaby większej różnicy między dłońmi swojego kochania, a skaczącym po niej
słoniem, w końcu blondyna miała parę w łapie, choć zwykle – dla własnej wygody
– udawała, że „nie ma siły samotnie dźwigać tych wszystkich toreb”.
Po tych piętnastu sekundach Mangle miała już łzy w oczach i
z niebywałą ulgą przyjęła powrót Chici na swoje miejsce.
– Może chcesz jakiś Apap…? Ten recepcjonista ma mały
zapasik, jakby co – zaproponował niepewnie Freddy.
– Nie, dzięki. Przetrwam – wychrypiała dzielnie,
ostrożnie opierając się plecami o łóżko.
Ja tymczasem wylosowałem wyzwanie dla siebie.
– „Pocałuj osobę siedzącą naprzeciwko ciebie” –
odczytałem głośno i powędrowałem wzrokiem w pierwszej kolejności na połamaną
Mangle, a w drugiej na Chicę. – Te no, miało być luźno! – naskoczyłem na nią.
– Oj nie przesadzaj, nie jest powiedziane GDZIE masz ją
pocałować – uświadomiła mnie, wywracając oczami.
– W sumie fakt – zgodziłem się z nią i na kolanach
podczołgałem się bliżej kobiety, by ostatecznie ująć jej dłoń i szarmancko ją w
nią pocałować.
– Dlaczego kiedy widzę, jak Bonnie cmoka panny w rękę,
to mam przed oczami takiego biednego rolnika z podkręconym wąsem, co to lubi
wyrywać baronowe? – Rudy raczył podzielić się z nami tym barwnym porównaniem.
– Dlaczego z podkręconym wąsem…? – zapytał Freddy.
– I dlaczego biednego rolnika?! – zakrzyknąłem
walecznie, broniąc swojej dumy i wracając na miejsce. – Wypraszam sobie, jak
już, to wielmożnego pana na włościach, o!
– Wielmożny pan na włościach ostatnio staranował gimnazjalistę, jak w spożywczaku
zostało ostatnie pudełko lodów na przecenie – mruknął niby od niechcenia
Spring, uciekając wzrokiem na lewo, ale jego uśmiech jasno mówił, że miał ze
mnie bekę.
– Serio…? – Chica spojrzała na mnie jak na
meksykańskiego zamachowca.
– Raz, że dzieciak sam mi wpadł pod nogi, dwa, że za
pełną cenę nie byłoby mnie na nie stać, a ja potrzebuję tych lodów do szczęścia,
okej? – To „ za pełną cenę nie byłoby mnie na nie stać” chyba kłóciło się z
pojęciem pana na włościach i o wiele bardziej kwalifikowało mnie do pospólstwa,
ale już kij z tym. – Dobra, dajemy dalej – ponagliłem, chcąc urwać temat i
podsunąłem phone Foxy’emu.
– „Wszyscy gracze tej samej płci co ty muszą zdjąć
spodnie do końca gry”. Wiecie co, chyba mogłem wziąć pytanie.
– Foxy, ty dupo! Przez ciebie zamarzniemy! –
zamarudziłem, ciskając w rudzielca gromami z oczu.
– Nie popisałeś się… – Freddy z rozczarowaniem pokręcił
głową.
– Nie spodziewałem się, że tak bezdusznie wbijesz nam
nóż w plecy – mruknęło Złotko z zawodem, rozpinając pasek.
– No ludzie, co to ma być za zbiorowy lincz?! To nie
moja wina!
– Wiemy, ale kogoś musimy obwinić – stwierdził Fazbear,
wzruszając przy tym ramionami, a po chwili wstał i zsunął z siebie spodnie,
rzucając je na materac łóżka za sobą, podobnie jak ja, Spring i Foxy.
– Dzięki za wyrozumiałość, bo to przecież nie tak, że
nie miałem na to wpływu, co nie… – warknął rudy, zakładając ręce na piersi.
– Trzeba było wybrać pytanie – podsunąłem niewinnie, z
rozbrajającym uśmiechem.
– Nie martwcie się, ja nie popełnię tego błędu –
oznajmił Freddy, biorąc telefon Mangle do ręki. – „Czy kiedykolwiek zdradziłeś
partnera?”.
Po odczytaniu pytania brunet zamilkł na dłuższą chwilę,
jakby nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Jezus Maria, Freddy, czy ty się wahasz…?! – Rudy z
niedowierzaniem wpatrywał się w milczącego kochanka, powoli zaczynając wątpić w
wierność Fazbeara, którego do tej pory miał za ideał w tych sprawach. Nie to,
żeby sam był do końca święty i w razie czego mógł się o coś chłopaka czepić.
– Nie, ale mam nadzieję, że przez chwilę miałeś zawał.
Wciąż jestem na ciebie zły za to bezmyślne upicie się na imprezie, mimo że
wcześniej mówiłeś mi coś o tym, że będziesz się starał ograniczać alkohol –
wytknął mu, mrużąc groźnie oczy. – Nie, nie zdradziłem.
– Nie wątpiłem w to ani przez chwilę, słoneczko. – Na
twarzy Foxy’ego w jednej chwili zagościł szeroki uśmiech i nieopisana ulga.
– Wątpiłeś. Mocno. Przez prawie pół minuty – burknął
Freddy. – Mniejsza, kontynuujmy. – Brunet podał phone Mangle.
Dziewczyna przez dłuższą chwilę trzymała urządzenie ekranem
do siebie, także niezbyt mieliśmy jak zobaczyć, co jej wypadło. Po jej minie
wnioskowałem, że zaraziłem ją pechem.
– „Przez dziesięć sekund symuluj seks w swojej
ulubionej pozycji”. Coś tak czułam, że trafię na jakiś idiotyzm – westchnęła
ciężko, nie do końca wiedząc jak się do tego zabrać.
– Zaraz idiotyzm, to po prostu odważne wyzwanie! Zresztą, przy kim jak przy kim, ale przy nas chyba nie musisz się wstydzić, co
nie? – Szeroki, zachęcający uśmiech na moim jakże powabnym i krzywym ryju
raczej nie zachęcił jej do kontynuowania, a prędzej wywołał realne poczucie
zagrożenia gwałtem.
– Taa, brzmisz niezwykle wiarygodnie, siedząc przede
mną bez spodni – mruknęła bez przekonania, patrząc nieufnie to na mnie, to na
rudego, to na Chicę, jakby spodziewała się, że ktoś z naszej trójki albo się na
nią rzuci, albo ryknie śmiechem, jak tylko zacznie.
– Nie z własnej woli, marznę przez rudego! – wybroniłem
się.
– Nie przeze mnie, tylko tą zasraną apkę, dajcie mi
spokój! – ofuknął się Foxy, wywracając oczami. – Dobra, dawaj, Mangle –
ponaglił ją.
Dziewczyna, wciąż lekko się wahając, powoli dźwignęła się na
kolana, uniosła wysoko biodra, rozkładając nieco bardziej uda, podparła się od
przodu rękami i zaczęła poruszać miarowo biodrami w górę i w dół.
No, jedno jest pewne, Chica – która obecnie spłonęła
rumieńcem – musiała mieć fajne widoki wieczorami.
– Nie chcę narzekać, ale sądziłam, że najbardziej
lubisz… – zaczęła blondyna.
– Pogadamy o tym później, a teraz, błagam, nie
wprowadzaj reszty w szczegóły, dobrze? – poprosiła Mangle, kończąc ten krótki
spektakl i z godnością siadając ze skrzyżowanymi nogami na swoim miejscu.
Foxy wyglądał, jakby ledwo powstrzymywał się od wtrącenia
jakiegoś dupojebnego komentarza, na szczęście ostry wzrok białowłosej i mocny
kuksaniec od Freddy’ego szybko przywróciły go do porządku.
– Dobra, zdaje się, że moja kolej – odezwał się Spring,
zgarniając phone Mangle. – „Opowiedz jak
wyglądał twój pierwszy raz”. Serio komuś z was chce się tego słuchać? –
westchnęło Złotko, nagle pożałowawszy, że wybrało pytanie.
– Tak, bardzo chcemy, siedzimy w tym wszyscy i wszyscy
się poświęcamy – stwierdził rudy, wymownie wskazując na swój brak spodni.
– Co fakt, to fakt – poparł go Freddy, a chwilę po nim
włączyła się i Chica.
Ja z kolei wolałem udawać, że mam to kompletnie w dupie,
choć szczerze mówiąc to całkiem interesowała mnie jego odpowiedź.
– No dobra – westchnął po chwili. – To było…
bodajże czternaście lat temu, byłem
wtedy w liceum i chodziłem z gościem z równoległej klasy. Raz w życiu udało mi
się wtedy pojechać na jakąś droższą wycieczkę, na którą dobierali osoby z
innych klas, także mój facet też się zabrał. Nocowaliśmy w jakimś małym pseudo hoteliku,
takim mocno starym; pamiętam, że na ścianach było popowieszanych pełno
zwierzęcych głów, skór i poroży. Któregoś wieczoru klasa wyszła wieczorem na
jakiś jarmark w okolicy, kilka osób wolało zostać, w tym ja i on. Siedzieliśmy
wszyscy w takim niby saloniku na piętrze, w końcu reszta poszła spać, my dwoje
zostaliśmy sami i… no, samo poszło. Sceneria jak z przerysowanego romansidła,
przesadnych szczegółów pewno nie chcielibyście poznać, więc powiem tylko, że
zapiąłem go na dywaniku ze sztucznej, niedźwiedziej skóry – wyznał szczerze i
bez większej krępacji.
– Wow, to musiało być super uczucie mieć swój pierwszy
raz przy kominku i na misiu… to serio ładnie brzmi – rozmarzyła się Chica,
zerkając wymownie na swoją dziewczynę. – Nie podejrzewałabym cię o taką
romantyczność!
– A ja nie podejrzewałbym cię o takie przejęzyczenie,
chciałeś chyba powiedzieć, że to on zapinał ciebie – wtrąciłem, z przeuroczym
uśmiechem na ustach.
– Nie, nie chciałem. Ty chyba nie myślisz, że całe
życie tylko dawałem, co? – Spring uniósł brew, wyraźnie zaskoczony moim jakże
beznadziejnym tokiem myślenia.
– Blondwłosy, pedantyczny kurdupel, sam przyznaj, że to
nie brzmi jak materiał na ruchającego maczo – prychnąłem z nieukrywaną kpiną w
głosie.
– Zdziwiłbyś się, deklu. Szczerze mówiąc zaczynałem
jako przysłowiowy „ten na górze”, w późniejszym czasie próbowałem obu „ról”, a
potem pojawiłeś się ty i już w sumie nie miałem nic do gadania. – Odwdzięczył
się równie urokliwym uśmiechem i podał telefon Chice.
Okej, tego się nie spodziewałem. Serio? Ja naprawdę
wiedziałem o nim tak mało, mimo tego, że znaliśmy się już tak długo?
W sumie… jakby się tak zastanowić, to nigdy jakoś specjalnie
nie zależało mi na szczerych pogadankach o życiu. Jak już wychodziły jakieś
randomowe fakty, to zwykle tyczyły się mnie, a nie jego. Super, żądałem
stałości od osoby, którą przez rok interesowałem się praktycznie tylko w
kwestii łóżka. Nie ma to jak zrobić z siebie kompletnego palanta.
Po pierwszej kolejce tej naszej małej zabawy wszyscy się
rozluźnili i zdawało się, że minęły te początkowe opory przed robieniem
niektórych zadań albo odpowiadaniem na nieco intymniejsze pytania. Jakoś
przestaliśmy myśleć o wstydzie i po prostu staraliśmy się dobrze bawić. Chica
wygrzebała ze sterty opakowań i papierów po górze słodkości, która w pierwotnym
zamyśle miała starczyć dla wszystkich do jutra, a w praktyce przysłużyła się
głównie blondynie do zagryzienia stresu (za co bardzo nas przepraszała), parę
nieotwartych paczek chipsów, także mieliśmy co w międzyczasie pochrupać.
I tak minęło nam kilka następnych kolejek, byliśmy już
naprawdę w szampańskich nastrojach, choć nie polała się ani kropla
alkoholu. Freddy skończył z czołem
pomazanym mazakiem w gwiazdki i dźwięczny napis: „Wycieram fiuta w
wycieraczkę”, którego sam nie widział, ale podejrzewał, że napisaliśmy mu
właśnie coś w tej kategorii, ja zostałem rozebrany do rosołu i byłem już w
samych bokserkach, Mangle musiała siedzieć Springowi na kolanach przez dwie
rundy, Foxy podejrzanie realistycznie zasymulował orgazm, a Chica wykonała dla
mnie ponętny taniec erotyczny ze striptizem, który przerwała jej nagła potrzeba
rzygnięcia tym całym cukrem, jaki wcześniej wpierdoliła, na szczęście nie
zrobiła tego na mnie, tylko na biedne krzaczki za oknem (mało nie zamarzłem, a
okno prawie z zawiasów nie wyleciało, w końcu na zewnątrz była niezła
pizgawica), także taniec dziesięć na dziesięć.
– „Zdejmij z siebie wszystkie czarne rzeczy” –
odczytałem na głos, momentalnie blednąc. Powoli spojrzałem w dół i odetchnąłem
z ulgą, widząc, że bokserki, czyli w tym momencie jedyna część mojej garderoby,
są białe.
– Ej no, to nie fair! – zamarudziła Chica.
– Co, wolałabyś, żebym do końca gry świecił gołym
fiutem? – uniosłem brwi, mając na ustach perwersyjny uśmieszek.
– Wolałabym nie trwać samotnie w tych męczarniach,
czułabym się lepiej, jakbyś miał równie źle, co ja!
– Słońce, bez obrazy, ale nikt nie kazał ci pożerać niemal
wszystkich naszych zapasów – wtrąciła białowłosa. – A właśnie, minęły już dwie
kolejki? – zapytała Złotka.
– Raczej tak, choć szczerze mówiąc nie zwróciłem uwagi
– przytaknął blondyn.
Bez względu na to, czy w istocie minęły, kobieta i tak
zeszła mu z kolan.
– Dobra, dobra, to biorę następne – zaśmiałem się i wylosowałem sobie następne
zadanie. – „Wybierz sobie ksywę jako profesjonalna gwiazda porno, od tej pory
wszyscy mają się tak do ciebie zwracać aż do końca gry”.
– Ciekawe. To co, „Cep Młócący Ogrody Miłości”, czy
„PussyDestroyer69”? – zaproponował rudy.
– Nie bądź wredny, to ma być coś z pazurem, a nie
pseudonim brzmiący jak login napalonego gimnazjalisty na stronie z
seks-kamerkami! – obruszyłem się.
– Nie przesadzaj, Cep pasuje do ciebie jak znalazł –
stwierdził zgryźliwie Spring, o dziwo zbierając wśród zgromadzonych same głosy
za.
– Nie mogę się nie zgodzić. Bez obrazy, Bonnie. – Chica
posłała mi przepraszający uśmiech.
– Jak mam się nie obrażać, właśnie stwierdziliście, że
przywodzę wam na myśl prostej budowy narzędzie rolnicze! – oburzenie pełną
parą, ale na towarzystwie nie zrobiło to zbyt wielkiego wrażenia. Grupa
zdecydowała za mnie.
– Dobra, dawajcie phone, teraz ja – upomniał się rudy,
biorąc od mnie telefon. – „Jaka była najzabawniejsza rzecz, którą zrobiłeś w
łóżku?”.
– Zależy, czy na trzeźwo – mruknął pod nosem Freddy,
kaszlnięciem próbując zamaskować wkradający mu się na usta, uśmiech.
– Co ty, przecież nigdy nie kochaliśmy się kiedy…
byłem… – W tym momencie rudzielec zamilkł, marszcząc mocno brwi i patrząc z
lekkim powątpiewaniem na swojego chłopaka. – Czy kochaliśmy?
– Zdarzyło się parę razy, jeżeli mam być szczery. Ale
zwykle ograniczało się to do tego, że wskakiwałeś na łóżko z okrzykiem: „Do
mnie, moja desko!”, ewentualnie jakimś innym, memicznym zawołaniem, dwa razy w
to łóżko w ogóle nie trafiłeś, trzy razy doszedłeś w spodnie zanim w ogóle
przyszedłem do pokoju. Mam mówić dalej? Bo przychodzi mi do głowy jeszcze kilka
fajnych przykładów i szczerze mówiąc ciężko mi wybrać, który z nich można by
określić mianem najśmieszniejszego.
– Nie, nie mów mi więcej, mój światopogląd właśnie
runął – burknął niepocieszony Foxy, zakrywając dłonią oczy.
– Moja wina, że tyle chlejesz? – prychnął Fazbear,
wywracając oczami.
– Dałbyś spokój. Masz i nie marudź. – Rudy podał mu
phone.
– „Czy spałeś kiedyś z osobą niepełnoletnią?”. No…
muszę się wam przyznać, że tak. Ale to wynikało z tego, że dość wcześnie rozpocząłem
współżycie seksualne i za pierwszym razem ani ja, ani moja partnerka nie
mieliśmy ukończonych osiemnastu lat.
– A tego to mi nigdy nie mówiłeś, słoneczko ty moje –
powiedział z niezadowoleniem Foxy.
– Bo nie jestem z tego faktu jakoś wybitnie dumny. To
było dość nieodpowiedzialne i szczeniackie zagranie, nie myślałem wtedy o
konsekwencjach, a dzisiaj mogę tylko Bogu dziękować, że moja była nie zaszła
wtedy w ciążę, bo ja byłem bez prezerwatywy i miałem jedynie jej słowo na to,
że brała jakieś tabletki antykoncepcyjne – wyjaśnił łaskawie brunet,
przekazując phone Mangle. – Uznaj to za jeden z tych błędów młodzieńczych lat,
którymi nie lubię się chwalić, a wręcz wolałbym o tym zapomnieć.
– Każdy kiedyś zrobił coś głupiego. Jedni spali z
niunią bez gumki, inni grali w słoneczko w gimbazie, jeszcze inni słuchali
przebojów zniewieściałych, nastoletnich idoli… albo wlewali sobie wódkę do oczu
– stwierdziłem, wzruszając przy tym ramionami.
– Panie Cepie, pan to się już lepiej zamknie – uciszył
mnie Foxy. – Dawaj, Mangle.
– Okej. „Przekonaj osobę po twojej lewej, że jesteście
stworzeni dla siebie”. – Kobieta odczytała treść swojego zadania i zaraz po tym
spojrzała w lewo, prosto na Springa.– No dobra, spróbuję. Jesteśmy dla siebie
stworzeni, bo… – I tu się zacięła, patrząc niepewnie to na poirytowaną twarz
Chici, która mimo chęci nie potrafiła ukryć lekkiej zazdrości, to na mnie i
chłopaków, jakby niemo prosząc nas o podsunięcie argumentów. Nie doczekała się
najmniejszej pomocy z naszej strony, więc postanowiła kontynuować na żywioł. –
Bo oboje jesteśmy ludźmi…?
– No, ten argument mnie w stu procentach przekonał,
jestem twój – powiedziało Złotko, oczywiście ociekając ironią.
– Trudno jest wymyślić coś dobrego tak na poczekaniu. –
Mangle zamyśliła się na moment. – Lubisz naleśniki? – zapytała w końcu.
– No lubię… – odparł blondyn z lekkim wahaniem.
– Robiłabym ci codziennie, aż do znudzenia –
zaoferowała hojnie.
Chwila ciszy, podczas której Złotko najwidoczniej rozważało
wszelkie za i przeciw.
– No dobra, przyznaję, masz mnie. Gdybyś była facetem,
to poleciałbym i na ciebie, i na twoje naleśniki, ale niestety, w obecnej
sytuacji lecę tylko na to drugie.
– No masz szczęście – wtrąciła Chica z uśmiechem. – Ale
na serio, naleśniki Mangle to dziesiąty cud świata.
– Dziesiąty? – Freddy uniósł powątpiewająco brew.
– No ósmy to tyłek Mangle, dziewiąty jej cycki, a na
dziesiątym miejscu są jej naleśniki – wyjaśniła blondyna.
– Te, a moimi naleśnikami to żeś gardził! – zbuntowałem
się, wtrącając do dyskusji.
– Bo za każdym razem robiłeś z nimi to samo, co z tamtą
zapiekanką, Cepie – odparł.
– Do końca życia będziesz mi ją wypominał! Poza tym nie
były AŻ TAK spalone, po prostu lubię jak są bardziej zarumienione! –
sprostowałem.
– Wiecie co, kij z naleśnikami, ale naprawdę ładnie
widzieć, że atmosfera między wami zelżała i zaczynacie mniej agresywnie na
siebie reagować – odezwał się Freddy.
Spojrzałem oniemiały najpierw na Fazbeara, potem na Springa,
Złotko spojrzało na mnie i w tym samym momencie prychnęliśmy z niesmakiem, odwracając głowy. O nie, nie,
nie, krótka, nieco spokojniejsza wymiana zdań nie oznacza zakończenia wojny, a
jedynie zawieszenie broni do chwili powrotu do domu, bo w jednej kwestii się
zgodziliśmy – nie chcieliśmy zjebać towarzystwu wyjazdu, zachowując się jak
rozkapryszone szczeniaki. Tak więc odpowiedzialnie postanowiliśmy swoje żale
wylać w domowym zaciszu.
– Mniejsza, kontynuujmy – zadecydowało Złotko, biorąc
phone’a. – „Zamknij oczy. Grupa ma wybrać osobę, która cię pocałuje, musisz
odgadnąć kto to”. – Krępująca chwila ciszy, blondyn wyglądał na nieźle
poirytowanego. – Wiecie co, nie fatygujcie się. Bez buziaka mogę ze
stuprocentową pewnością powiedzieć kogo byście mi podsunęli.
– No nie bądź znowu taki pewny swego. Kogo? –
zaryzykowała Chica.
– Cepa.
Bawiliśmy się i śmialiśmy aż do późnego wieczora, nasza
obecna gra zaczęła robić nam kwas, więc zmieniliśmy ją na tabu, potem
zaryzykowaliśmy jednak z tą Mafią, tyle że przez małą liczbę osób mieliśmy
tylko jednego zabójcę (nie zdziwiło mnie, kiedy na końcu wyszło, że to Spring
mordował), a jak skończyły nam się pomysły na gry, to zajęliśmy sobie czas
zwykłą rozmową, przy akompaniamencie chrupania Laysów i popijania ich jakąś
podróbą Tymbarka.
Kiedy wichura w końcu ustała, na dworze było już ciemno, z
chłopakami powoli zaczęliśmy się zbierać do swojego pokoju.
– Trzeba częściej organizować sobie takie wieczorki,
było śmieszno – powiedział z przekonaniem Foxy, wstając i ubierając spodnie,
które stracił dobre kilka godzin temu, a których do tej pory nie chciało mu się
wkładać.
– Tak, całkiem przyjemnie posiedzieć, zapomnieć o
wszystkim, co… lub raczej KTO nas gryzie i zwyczajnie sobie porozmawiać – dodał
Freddy, jako pierwszy wychodząc z pokoju. – Branoc – rzucił przez ramię do dziewczyn i Springa,
ciągnąc za sobą rudego.
– To ja może pójdę się dowiedzieć, czy da się w tym
miejscu wziąć ciepły prysznic – odezwała się po chwili ciszy Mangle i równie
szybko jak chłopaki przed chwilą, zmyła się z pokoju.
Powoli zacząłem się ubierać po tym wrednym roznegliżowaniu
mnie. Jak z początku bez ubrań marzłem, tak teraz, po ich włożeniu, momentalnie
zrobiło mi się za ciepło.
– Ej, Spring – zacząłem od niechcenia, zanim zdążyłem
ugryźć się w język. – Co miało znaczyć, że potem pojawiłem się ja i już w sumie
nie miałeś nic do gadania?
I takim sposobem doprowadziłem do kolejnego, niezręcznego
momentu. Chica spierdzieliła wzrokiem na prawo, potem spierdzieliła na lewo, a
w końcu ostrożnie odstawiła paczkę chrupek na ziemię i wskazała kciukiem na
drzwi.
– Mam wyjść? Chcecie pogadać na osobności? – zapytała,
niepewna, czy jej obecność aby nam w tym momencie nie zawadzała.
– Nie ma takiej potrzeby – odparł Spring, posyłając mi
zmęczone, mocno niechętne spojrzenie. – A jak myślisz, co to mogło oznaczać,
geniuszu? Kiedykolwiek zapytałeś mnie, czy wolę być na górze czy na dole? – Dał
mi moment na zastanowienie się, a widząc moją minę, która jawnie mówiła takie:
„O chuj, nie pomyślałem o tym!”, jedynie pokręcił głową z politowaniem i posłał
mi gorzki uśmiech. – Lepiej idź już do swojego pokoju. Jestem zmęczony
ostatnimi dniami, nie mam ochoty na kolejną kłótnię.
Tym to mnie zabił. Jak tak wróciłem pamięcią do tych
wszystkich razów, kiedy uprawialiśmy seks, to faktycznie ani razu nie pytałem
Springa, jaką… „rolę” chciałby tym razem odgrywać. Jakoś instynktownie
próbowałem dominować, nie wyobrażając sobie, by mogło być na odwrót; mało tego
– do tej chwili byłem święcie przekonany, że bezbłędnie udawało mi się
odczytywać jego łóżkowe aluzje i że wszystkie one prowadziły do bardzo jasnego:
„pieprz mnie”. Ta, Sherlock ze mnie jak z wibratora maselniczka... Zaraz, co?
Skinieniem głowy pożegnałem się z Chicą i bez słowa
wyszedłem z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Przeszedłem może ze trzy kroki, gdy wtem Spring również
opuścił pomieszczenie i dopadł do mnie.
– Dobra, miejmy to już za sobą – zaczął. – Chciałem
poczekać na dobrą okazję, ale widzę, że ta się raczej zbyt prędko nie zdarzy,
więc… trzymaj. – Podał mi średniej wielkości torebeczkę, taką typowo
urodzinową, będącą świetnym zamiennikiem dla drogich pudełek, papierów
dekoracyjnych i wstążeczek.
Uniosłem nieufnie brwi i z lekkim powątpiewaniem zajrzałem
do środka, będąc pewnym, że wewnątrz ujrzę ładnie zapakowany kubek z nadrukiem:
„Chuj ci w ryj, każdy rok przybliża cię do zgonu”, czy coś w tym stylu. Jakże
wielkie było moje zdziwienie, gdy zamiast jakiegoś okropieństwa ujrzałem
wewnątrz nowiutkie słuchawki z wystawy sklepowej, którą jakiś czas temu
oglądałem.
W pierwszej chwili miałem na ryju takie: „To żart, tak?”
wymieszany z: „Chyba pomyliłeś torebeczki i dałeś mi czyjś prezent”, ale
wnioskując po kamiennej twarzy Złotka, które najwyraźniej oczekiwało z mojej
strony jakiejkolwiek reakcji, to nie była ani pomyłka, ani kiepski dowcip.
– No… Niezbyt wiem co powiedzieć. Spring, one były wchuja
drogie! – wypaliłem w końcu, wyjmując prezent z torebki i wpatrując się w
tkwiące za plastikową osłonką, wielkie słuchawki. – Podejrzanie to miłe z
twojej strony; nie obrazisz się jak zapytam, gdzie jest haczyk? No i jakim
cudem odłożyłeś na nie kasę?
– Dorobiłem, inteligencie. – Tu nastąpiło wymowne
wywrócenie oczami. – Nie ma żadnego haczyka, to żaden rodzaj przekupstwa, ani
nic w tym rodzaju. Kupiłem je jeszcze ZANIM zaczęliśmy się znowu gryźć, a
gdybym ci ich nie dał, to praktycznie wyrzuciłbym kasę w błoto, więc… tak czy
siak, nie miałem wyjścia. Choć szczerze mówiąc to sądziłem, że kilka dni się
poplujesz i dasz sobie spokój, tymczasem proszę, nadal nie wycofałeś swoich
słów, nie wyciągnąłeś ręki na zgodę, nic. Szczerze mówiąc jestem zaskoczony.
Serio aż tak poważnie potraktowałeś temat związku? – zapytał i oparł się
plecami o ścianę. Trzeba było wykorzystać chwilę prywatności i wyjaśnić sobie
kilka spraw, których wcześniej w domu nie chcieliśmy poruszać.
– A wyglądałem, jakbym żartował, kiedy o nim mówiłem? –
burknąłem, wzdychając ciężko. – Tak, jestem niedojrzały emocjonalnie, tak,
marudzę jak stara baba na straganie, nie, nie jestem zadowolony z tego, że po
tak długim czasie oficjalnego tkwienia w strefie seks przyjaciół, nie chcesz
się zgodzić na przekwalifikowanie tego na związek. Spring, ty dobrze wiesz, że
ja pierwszy raz jestem w takich relacjach z innym facetem, zaczęło mi zależeć,
to chyba normalne, że chce jakiegokolwiek punktu odniesienia do „nas”, a nie
tylko „ciebie” czy „mnie”.
Blondyn milczał przez chwilę, wpatrzony ni to we mnie, ni w
głębię korytarza za mną.
– Nie chcę związku, bo wiem, że i tak nie potrwałby
zbyt długo – wypalił w końcu. – Na razie nie chcę się pakować w nic, za co
musiałbym być prawdziwie odpowiedzialny. To podejście może ci się wydać dość
szczeniackie, ale po epizodzie z Fredbearem chciałem mieć kogoś bliskiego, kto
sprawi, że się nie złamię. A nie kogoś, kto będzie na mnie naciskał.
– Nie no, bez obrazy, złociutki, ale ty doskonale
wiesz, że ja nie umiem nie naciskać, jak już się w coś wkręcę.
– Ta, problem w tym, że z początku nawet nie sądziłem,
że z naszej znajomości cokolwiek będzie. Przecież ci mówiłem po naszym
pierwszym razie, że sam byłem zaskoczony tym, jak potoczyła się tamta noc. No
dobra, przyznaję spodobałeś mi się z tej krzywej mordy, pomyślałem, że spróbuję
do ciebie zarwać, bez cienia nadziei na cokolwiek więcej poza obciąganiem, o
którym i tak szybko zapomnimy. Problem zaczął się w momencie, w którym zrobiło
się między nami za miło i zacząłeś sobie myśleć, że z tego mogłoby coś być.
– No bo by mogło, gdybyś przestał wydziwiać!
– Nie, Bonnie, nie mogłoby. Dłuższy albo, nie daj Boże,
stały związek nie wchodzi tutaj w grę.
– Bo? Jestem za dziecinny? Za głupi? Źle się sprawdzam
w roli worka treningowego jak masz zły humor?
– Tak, to dokładnie te argumenty, które chciałem tu
przytoczyć, sam sobie odpowiedziałeś na pytanie. Dobranoc – posłał mi wymuszony
uśmiech i zawrócił do swojego pokoju.
– Ej, Spring, poczekaj, kurde! Nie urywaj tak chamsko
dyskusji! – zawołałem za nim, lecz w odpowiedzi dostałem tylko trząśnięcie
drzwiami.
Poranna pobudka nie była AŻ TAK zła, jak się tego
spodziewałem. Nikt mnie nie zrzucił z łóżka, nie wbił mi się kolanami w
przeponę, nie ćwiczył arii operowych tuż nad moim uchem… tak, to był
zdecydowanie jeden z milszych i spokojniejszych poranków w ostatnim czasie.
Na spokojnie się ogarnąłem, Freddy w międzyczasie spróbował
jeszcze raz do Lefty’ego przedzwonić, z pytaniem o której mniej więcej będzie.
Jak się okazało, mieliśmy czas do późnego popołudnia z zebraniem się i
przejściem na drugą stronę miasteczka, gdzie podobno był zjazd z jakiejś
pobocznej drogi, którą kumpel Fazbeara mógł się do nas dostać.
– Dobra, plan jest taki – zaczął lider, kiedy
zebraliśmy się już wszyscy w pokoju dziewczyn. – Za godzinę wychodzimy na
miasto, do tej pory dobrze by było, żebyście trzy razy sprawdzili, czy wszystko
macie w walizkach… i żeby Chica ogarnęła ten burdel. – Tu zerknął wymownie na
górę papierków.
– Ej no, nie przesadzaj, nie jest tak źle – burknęła
blondyna, leżąc na łóżku i smętnie wpatrując się w sufit.
– Gotowi
wyjdziemy na miasto, zahaczymy o sklep, żeby kupić sobie coś na śniadanie i
będziemy mieli wystarczająco czasu, żeby znaleźć ten zjazd – wyjaśnił.
– Okej, plan brzmi dobrze, jestem za – zgodziłem się.
– Ja tak samo –
zawtórowała mi Mangle, podobnie jak reszta paczki.
Ogarnęliśmy więc prędko, czy przypadkiem czegoś gdzieś nie
zostawiliśmy, postaraliśmy się też tak rozdzielić ciuchy, żeby każdy był w
miarę ciepło ubrany, dopytaliśmy jeszcze starego recepcjonistę, gdzie dokładnie
znajdziemy owy zjazd, żeby za długo nie błądzić, jeszcze chwilę posiedzieliśmy
i jakoś nam ta godzina zleciała, a po niej zabraliśmy swoje bagaże i
wymeldowaliśmy się z hoteliku.
Wyszliśmy na częściowo zasypaną, a częściowo oblodzoną
drogę. Największe wyzwanie? Zejść po tych piekielnych schodach przed wejściem i
się nie zabić.
Na całe szczęście kolejny raz mogłem podziwiać cud, jakim
był brak ofiar w ludziach po przeprowadzeniu jakże skomplikowanej operacji
dostania się na dół.
– Trochę ciężko się idzie w tych zaspach, serio nie
mają tutaj odśnieżarki albo jakiejś ekipy z łopatami? – zamarudził Foxy, z
trudem przedzierając się na przedzie przez śnieg. Wczorajsza śnieżyca zrobiła
swoje.
– Szukaj we wsi pełnej konserwożernych staruszków w
berecikach, ekipy młodych i silnych gości, których jedynym zajęciem byłoby
usuwanie śniegu z drogi, po której ledwie raz w tygodniu poruszają się stada
emerytów, idących na pociąg i z powrotem – burknąłem, wywracając przy tym
oczami. Zimno było, a brodzenie w zaspach wszystkim dawało się we znaki.
– Wiesz, Bonnie, gdybyś nie kupił biletów na zły
pociąg, to teraz nie przedzieralibyśmy się przez topniejące zaspy, tylko
byczyli się na plaży – dodał od niechcenia Spring, idąc kilka kroków za rudym i
korzystając z utorowanego przez mężczyznę, przejścia.
– Ta, dokładnie, także jakbym miał wskazywać winowajcę
moich zamarzniętych łydek, to bezkonkurencyjnie wybrałbym ciebie! – Rudzielec
obrócił się przez ramię, posyłając mi wściekłe spojrzenie skrzywdzonej
zakonnicy.
Czy owe wyrzuty mi się należały? Jak najbardziej, ale i tak
zwolniłem nieco, by zostać w tyle, schyliłem się i zebrałem dłonią trochę
śniegu. Jakby nie było mi już wystarczająco zimno. Wydawało mi się, że celuję w
Foxy’ego, ale moje wrodzone upośledzenie dupy sprawiło, że trafiłem śnieżką w
Złotko i o ile w przypadku rudego miałem zamiar trafić w plecy i wyzwać go na
śnieżkowy pojedynek, o tyle Spring był na tyle niski, że zamiast w plecy trafiłem
w kark. Blondyn momentalnie się zatrzymał i powoli obrócił w moją stronę.
To musiało być bardzo nieprzyjemne doświadczenie, zważywszy
na demony wkurwu i obrzydzenia moim krzywym ryjem, jakie tliły się w jego
poirytowanym spojrzeniu.
– … Pewnie mi nie uwierzysz, ale celowałem w Foxy’ego –
wyjąkałem, widząc, że blondyn nie ma zamiaru zignorować wrzucenia mu za
kołnierz w chuj lodowatego śniegu.
Nim jednak Spring zdążył drgnąć, czy chociażby pomyśleć o
stworzeniu Śnieżki Zemsty, zimny pocisk nadleciał gdzieś od prawej i uderzył mnie
prawie idealnie w twarz.
– Wojna na śnieżki! – wydarła się Chica, lepiąc sobie
amunicję i posyłając w moim kierunku kolejne kule zniszczenia.
Nikomu się to nie podobało, byliśmy zdania, że lepiej
oszczędzać ciepło i w ciszy mieć nadzieję, że nie umrzemy do przyjazdu naszego
wybawcy, a mimo to każdy dał się ponieść chwilowej, dziecięcej radości i z
wojennym rykiem ludowych barbarzyńców odpowiedzieliśmy na to wyzwanie.
Zdążyłem dwa razy oberwać od blondyny i raz od Złotka, nim
sam ulepiłem pierwszą śnieżkę i ponownie cisnąłem nią w rudego, tym razem
trafiając bezbłędnie.
Ogień walki rozgrzał nas na dobre, bez żadnych uzgodnień
podzieliliśmy się na dwie drużyny, jak to się za dzieciaka robiło na podwórku,
kiedy na święta przyjeżdżały wnuki sąsiada i trzeba im było całym osiedlem
pokazać, kto tu rządzi. No, wracając do meritum – zrobiły się z nas Team
Napierdalacze, czyli ja, Chica i Złotko, i Team Wały Obronne, czyli Freddy,
Foxy i Mangle.
– No lepić szybciej te śnieżki, bo nas wymordują jak
babcie kościelne satanistów! – Może trochę zbyt agresywnie ponaglałem blondynę,
ukrytą za większą z zasp, by sprawniej podawała mi amunicję, z pomocą której
udało mi się już znokautować rudego ciosem prosto w ryj i mocno wnerwić
Fazbeara, przypierdalając mu śnieżką w poślad, kiedy akurat stracił czujność i
na moment się odwrócił, ale sprawa rysowała się o tyle tragicznie, że tamte
trójka zajęła obszar pełen wysokich zasp i wzbogacony o kilka śmietników, a my
byliśmy prawie centralnie na widoku i bronić mogliśmy się jedynie poprzez
nieustanny atak, którym zmuszaliśmy ich do odwrotu.
– Sam lepiej zacznij lepić i daj nam z Chicą rzucać –
zadecydował Spring, starając się chociaż częściowo osłonić z pomocą ulicznej
latarni. Chudy był, ale nie aż tak, z drugiej strony lepiej taka osłona, niż
żadna.
– Te, bez takich, dwa razy trafiłem bezbłędnie! –
postawiłem się, w ostatniej chwili uchylając się przed morderczą śnieżką
śmierci, wyrzuconą przez Mangle.
– Ta, a śnieżek posłałeś już ze czterdzieści… – Blondyn
wywrócił oczami i wychylił się na moment ze swojej prowizorycznej bazy,
posyłając śnieżkę prosto w biednego Faoxy’ego, który (poza mną) oberwał chyba
najmocniej.
Aż dziwne, że blondyn tak się wkręcił, zwykle stronił od
takich rozrywek, a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Tymczasem okazało
się, że serio dobrze się bawił, naparzając się z nami na śnieżki.
– Mordy w kubeł albo zaraz obaj będziecie lepić i tylko
ja będę rzucać! – Komandor Chica zgromiła nas obu TYM spojrzeniem.
– O tak, jasne, jak zwykle mi się obrywa, bo pan pedant
zaczął…! – Już zaczynałem swoje wzbogacone żywą gestykulacją przemówienie, na
moment zapominając o toczącej się wokół bitwie, gdy wtem ktoś coś do mnie
krzyknął, ja odwróciłem głowę i… dostałem twardą jak chuj Świętego Mikołaja z
marketu pigułą prosto w – już i tak wystarczająco żałosny – ryj.
Śnieg na mordzie, śnieg w oczach, straciłem równowagę, nie
pomógł fakt, że w miejscu, w którym stałem, miałem pod butami oblodzoną ulicę,
a nie miękki puch, także nie minęła sekunda, jak straciłem równowagę i runąłem
jak długi prosto na szanowne dupsko, by koniec końców zalec na plecach,
rozłożony jak do hard gangbangu, z topniejącym śniegiem na twarzy dla
podkreślenia mojej życiowej porażki i faktu, że jeżeli życie zabierało się do
kopnięcia mnie w dupę, to zakładało do tego korki.
Mróz szczypał, woda spływała po ryju na kark, byłem ubrany
jak na pochmurny dzień w Hiszpanii, innymi słowy czułem się, jakbym zaliczył
twarzową wersję: „One man one jar”, gdzie dupą była moja morda, a słoikiem
śnieżka.
– Wstrzymać
ogień, mamy straty wojenne! – zarządziła blondyna, podchodząc do mnie i
klękając obok z lekką obawą, czy jest w ogóle co ratować.
Spring nie był aż tak delikatny. Owszem, zainteresował się
moim stanem, ale czułostki ograniczył do trącenia mnie czubkiem buta i
wzruszeniem ramionami.
– Wiecie co, może faktycznie powinniśmy już iść.
Straciliśmy trochę czasu, a jeszcze powinniśmy zajść do sklepu i kupić sobie
coś na śniadanie – zakomunikował Fazbear, gestem dając znać, byśmy pozbierali
swoje bagaże i ruszyli za nim w dalszą drogę.
Jakoś wszyscy nagle stracili zainteresowanie moim stanem.
Brzydko, Bonnie, nie zgrywaj pępka świata tylko grzecznie
poinformuj ich, że zatrudniłeś się w roli lokalnej padliny!
– Idźcie beze mnie, tylko bym was spowalniał. Nie
płaczcie za mną, to nie ma sensu; ma ofiara jest dla was, a nie przez was!
Powiedzcie moim rodzicom, że…!
– Okej – odparło
Złotko, w ogóle nieporuszone mym losem i nader chętnie potuptało po swoją
walizkę, odstawioną na bok, żeby nie przemokła.
– Te, wracaj tutaj, psujesz mi scenę! – zawołałem za
nim, ale ani on, ani reszta, nie zwrócili na to szczególnej uwagi.
Widocznie cały dramatyzm musiałem zachować dla siebie, jakoś
się z tej ziemi pozbierałem i przemarznięty ruszyłem za resztą, po drodze
zgarniając swoją torbę.
Do sklepu dotarliśmy zziębnięci i przemoczeni, ale to
tylko wzmocniło efekt czystej rozkoszy po wejściu do ciepłego sklepiku.
Wszyscy kupiliśmy sobie po jogurcie, ewentualnie paczce
podejrzanych chrupków, które miały nam robić za śniadanie. No, wszyscy poza
Chicą, która po wczorajszym zagryzaniu stresu miała kategorycznie dość.
Odczekaliśmy chwilę w sklepie, spokojnie sobie zjedliśmy i
wyszliśmy z powrotem na ten mróz, zanim zaczęło nam się robić za ciepło.
Pan recepcjonista dał nam na tyle dokładne wskazówki i zawarł
w swoim objaśnianiu trasy na tyle charakterystyczne punkty, że minął ledwie
kwadrans, jak udało nam się odnaleźć owy zjazd. Powoli zbliżała się godzina, na
którą umówiliśmy się z Leftym.
– Chyba chory będę… – zamarudziłem, pociągając nosem i
próbując tak się ustawić, by drzewa okolicznego lasku w miarę ochroniły mnie od
wiatru. Buty przemoczone, spodnie od rudego (bo ja oczywiście wziąłem ze sobą
tylko rybaczki, więc się Foxy zlitował i pożyczył mi moro, jutro mu je oddam)
tak samo, śnieg z twarzy spłynął na szyję i ukrytą pod cienką bluzą, koszulkę.
Zapaleniu płuc – nadchodzę!
– Przez własną głupotę, pozwolę sobie dodać – burknął
Spring, mając to szczęście, że jego bluza wyposażona była w kaptur.
– Mam tego
świadomość, serio was za to przepraszam, na pocieszenie dodam, że cierpię za
ten błąd nie mniej, niż wy… – westchnąłem ciężko, nieco przygaszony
powracającym tematem. – No i jak nie odzyskasz kasy za hotel, Freddy, to
postaram ci się ją jakoś oddać.
– Daj spokój, nie ma o czym mówić. – Fazbear machnął na
to ręką, ale nie byłem pewien, czy serio ta kasa nie robi mu różnicy, czy może
po prostu chce szybko urwać temat, bo twarz mu zamarzła.
Trochę nas wywiało, śniegiem jeszcze na dobitkę
przyprószyło, ale po cholernych dziesięciu minutach w końcu zauważyliśmy
przedzierającego się do nas przez zasypaną drogę, vana. Na całe szczęście
więcej było puchu, niż ubitego śniegu, przez który auto kompletnie nie miałoby
szansy się przedrzeć, także jakoś dało radę.
Nie znałem tego całego Lefty’ego, ale chuj z tym, w tym
momencie miałem ochotę kolesia wyściskać i nie puścić dopóki to Wypizdowie
Totalne nie zniknęłoby nam z oczu.
Auto zatrzymało się kilka metrów od nas, a ze środka wyszedł
dość wysoki, czarnowłosy facet, wyglądający na jakieś dwadzieścia parę lat.
– Fazbear,
gnido, jaka patologia zaciągnęła cię na takie odludzie?! – wydarł się,
momentalnie zapinając bluzę aż pod samą szyję i gestem dając nam znać, żebyśmy
się ładowali do auta. – Ty sobie, cholera, sprawy nie zdajesz z tego, ile ja
się naszukałem za jakąś przejezdną trasą tu do was! No i cholera jasna, skąd tu
tyle śniegu?!
Na pierwsze pytanie Freddy automatycznie wskazał na mnie,
ignorując głośne chrząknięcie z mojej strony. Na drugie zaś jedynie wzruszył
ramionami i podszedł do faceta, obejmując go ramieniem i poklepując po plecach,
zresztą ze wzajemnością.
– Jest tylko jedna sprawa, ktoś będzie musiał
poprowadzić, bo ja już odpadam – poinformował wybawiciel, zanim zdążyliśmy się
załadować do samochodu. – Freddy?
– Nie ma problemu. Masz jakąś nawigację, tak? – dopytał
Fazbear, wsiadając na miejsce kierowcy; tuż obok niego, na miejscu pasażera
usiadł Lefty, na trzech fotelach za nimi znaleźli się Foxy, Mangle i Chica, a
na szarym końcu ja i Spring.
– Ej, Lefty, masz u mnie wielką czekoladę, życie nam
uratowałeś! – zakomunikowała Chica, błogo rozkoszując się ciepłym wnętrzem
nagrzanego auta.
– U wszystkich masz dług, także wiesz, jakbyś kiedyś
czegoś potrzebował, to daj znać! – zaoferował hojnie rudy.
– Na czekoladę się skuszę – przyznał Lefty z uśmiechem.
– I na zwrot za paliwo – dodał Fazbear, odpalając
silnik.
I takim sposobem wizja niechybnej śmierci w śniegowych
zaspach minęła bezpowrotnie, a auto wykręciło i ruszyło po własnych śladach aż
na wąską, zaniedbaną drogę, którą to przedostaliśmy w nieco ruchliwsze strony.
Lefty dość szybko odpadł, facet musiał być nieźle
wykończony, my zaś rozkoszowaliśmy się widokami zmieniających się krajobrazów i
oddalającego się miasteczka, do którego z pewnością żadne z nas już nigdy nie
wróci.
Gdzieś tak po pół godzinie jazdy wrócił nam zasięg, także do
każdego momentalnie podochodziły zaległe wiadomości i informacje o
nieodebranych połączeniach. Spring zajął się sobą i ogarnianiem phona, więc ja
wyjąłem z trzymanej pod nogami torby nowe słuchawki i ubarwiłem sobie drogę
ulubionymi piosenkami.
***
– Tak, dzisiaj.
– Vincent krzątał się chaotycznie po salonie, jedną ręką trzymając telefon przy
uchu, drugą zbierając ze stolika brudne naczynia. – Wiesz co, młody, zrobimy
tak: ty z kolegami przyjdziesz po zamknięciu i zrobimy wam prywatną imprezkę,
co? A pewnie, że tak można! Tylko… wiesz co, będzie już ciemno, to trochę
niebezpieczne, żebyś tłukł się sam po autobusach… ach, siostra jednego z tych
twoich kolegów was podwiezie? Jesteś pewny, że się zgodzi? Ach, no to świetnie!
– Strażnik zerknął na stojące na kuchennym stole opakowanie leków nasennych,
którymi naszprycował Scotta, po chwili decydując się odnieść je na swoje
miejsce, czyli do jego sypialni. Jakoś nie miał wyrzutów sumienia. – No to do
zobaczenia dzieciaku – pożegnał się i od razu rozłączył.
Wyłączył telefon i rzucił go niedbale na wygniecioną
pościel, dłuższą chwilę wpatrując się bezmyślnie w czarny ekranik, nim w końcu
otrząsnął się z chwilowej zawiechy i szybkim krokiem ruszył do salonu, by tak
samo załatwić phone Cawthona. Mężczyzna, co prawda, spał smacznie i przez
najbliższe godziny nawet armata nie powinna go dobudzić, ale Bishop wolał mieć
stuprocentową pewność, że jego książę będzie leżał na tej zasranej kanapie, w
czasie, kiedy on sam wyjdzie.
Był wyssany z emocji, ale coś podpowiadało mu, że lepiej by
było, gdyby udało się uniknąć zamieszania Scotta w tą sprawę.
Szybkim krokiem udał się do łazienki, wpadając do niej jak
huragan i od razu odkręcił zimną wodę, którą chlusnął sobie kilkukrotnie w
twarz, żeby nieco otrzeźwieć.
Nie miał pojęcia, co tak rozpaczliwie szumiało w jego głowie:
ganił się za to, że w umyśle w ogóle pojawiła mu się tak chora idea, czy może
za to, że dopiero teraz postanowił ją zrealizować? Nieważne, już było za późno,
by liczyć na to, że pojawi się u niego jakikolwiek ludzki odruch, który go
zatrzyma.
Może gdyby sumiennie i uczciwie brał leki i chodził na
terapię, tak jak udawał przed Scottem, że to robi… może wtedy zagłuszyłby
narastające szaleństwo.
***
Podróż autem była znacznie dłuższa, niż ta pociągiem, jako
że zdarzyło nam się kilka razy zabłądzić, trafić na roboty drogowe, być
świadkami stłuczki drogowej, przez którą musieliśmy zawracać i szukać objazdu…
no, trochę się działo, pobłądziliśmy, a do swojego miasta zajechaliśmy chwilę
przed północą. Freddy i Lefty byli na tyle mili, że porozwozili nas do domów,
nawet Chicę, która mieszkała trochę dalej.
– Dzięki wielkie
– powiedziałem, wyciągając z auta swoją torbę. – Jakbyś tej kasy nie dostał z
powrotem, Freddy, to jakoś się dogadamy i postaram ci się oddać, dobra?
– Nie wygłupiaj się, nie chcę od ciebie żadnych
pieniędzy. – Fazbear machnął na mnie ręką.
– Ej no, ale tamten hotel był w cholerę drogi! W razie
czego to postaram ci się oddać ile zdołam, okej? – Upierdliwy byłem, owszem, no
ale czułem się w cholerę winny, że Freddy tyle kasy wyłożył, a moje
upośledzenie dupy wszystkim zabawę zepsuło i nieźle lidera oskubało.
– No niech ci będzie, jak się dowiem co z tą kasą, to
dam ci znać. No, trzymaj się! – pożegnał się i zaraz po tym, jak zamknąłem
drzwi, odjechał razem z Leftym, zostawiając mnie i Springa blisko naszego bloku.
– Jakoś nagle zacząłem doceniać twórcę centralnego
ogrzewania. Nigdy więcej na Syberię! – jęknąłem żałośnie, jak kłoda padając na
swoje łóżko i nawet nie myśląc o ruszeniu swojej torby z rzeczami.
– Z Syberii to ty byś już nie wrócił, wierz mi na słowo
– mruknęło bez najmniejszego zainteresowania Złotko, cały czas mając telefon w
dłoni. Powoli zaczął wypakowywać swoje rzeczy jedną ręką.
– Za gorący jestem, żeby powalił mnie chłodny wiaterek
– stwierdziłem z dumą, wypowiedź zwieńczając głośnym kichnięciem. – Okej, może
lekko przeceniam swoje możliwości… – Pociągnąłem nosem.
– „Lekko”? – Uniósł brwi, zerkając na mnie
powątpiewająco znad ekranu, a po chwili wyszedł z sypialni i zniknął w kuchni,
wracając z niej z kilkoma opakowaniami leków: jedne były przeciwbólowe, inne na
ból gardła, a ostatnie na odporność. Do tego wszystkiego dołączyła butelka
wody. – Bierz, póki cię całkiem nie rozłożyło. Ostatnie, na co mam ochotę, to
słuchać jak marudzisz i robisz z siebie umierającego.
– Bardzo miło, że tak się o mnie, kurde, martwisz.
Dzięki – burknąłem, nieco urażony tą ostatnią uwagą, ale bez większego oporu
sięgnąłem po tabletki na gardło. Trzeba było skopać złym bakteriom dupska, póki
wciąż były w mniejszości!
– Lekarstwa ci łaskawie podałem pod nos, a ty jeszcze narzekasz?
– Zmarszczył brwi, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język, nie chcąc
zaogniać dyskusji. – Dobra, nieważne. Wychodzę, postaraj się nie umrzeć do
mojego powrotu – powiedział, narzucając na siebie bluzę.
– Teraz? Pewnie znowu się będziesz pieklił, jak zapytam
dokąd się wybierasz o tak późnej godzinie? Nie żeby coś, ale już jest po
północy, ty uważaj, żeby ktoś cię nie zaszlachtował w krzaczkach!
– Poczułeś się przekupiony tymi słuchawkami, że nagle
zacząłeś się do mnie normalnie odzywać? – zapytał niespodziewanie, posyłając mi
dość niechętne spojrzenie. – Idę do Fredbeara – zaczął wyjaśnienia, jednak już
po pierwszych słowach postanowiłem mu przerwać.
– Co? Po cholerę do niego? – Czujność antylopy i
agresja rosomaka mode on, prawdopodobnie wyglądałbym w tej chwili naprawdę
groźnie, gdyby nie cosekundowe pociągnięcia nosem.
– Siedzi w lokalu i czeka na Scotta, który miał mieć
dzisiaj nocną zmianę, a chwilowo kontakt się z nim urwał i nie wiadomo, czy ma
zamiar przyjść. Ja wciąż mam urlop, ale Fred idzie jutro z rana do pracy, także
lepiej, żebym go zastąpił – wyjaśnił zwięźle, kierując się do wyjścia z
mieszkania.
Przytaknąłem niemrawo, wciąż leżąc na łóżku. Scott będzie
miał i u Fredbeara, i u Złotka spory dług, jeżeli w ogóle się w robocie nie
zjawi. Co prawda targało mną lekkie zmartwienie, bo Cawthon był porządnym
facetem i godził pracę z pomocą Vincentowi, przez co owszem, lekko spóźniał się
do roboty, ale były to obsuwy w obrębie trzydziestu minut i zawsze chłopaki
mieli z nim jakąś łączność; z drugiej strony skłaniałem się ku opcji numer dwa,
według której zaplątał się z Vincentem pod kołoderką i nie był w stanie wymacać
phone’a.
Zbyt długo głowy sobie tym tematem nie zawracałem, bo po
wyssaniu tabletki na ból gardła i wzięciu jakichś innych proszków, zmorzył mnie
płytki, chorobowy sen. Serio musiało mnie przewiać, choć nie czułem, by było to
coś poważnego. Dzień-dwa poleżę i mi przejdzie.
Przysnąłem może na pół godziny, gdy wtem obudził mnie
dzwonek telefonu. Nieco nieprzytomnie najpierw zacząłem się wsłuchiwać z błogim
zadowoleniem w dźwięki swojej nowej, ulubionej piosenki, gdy wtem do mnie
dotarło, że o kurwa, to nie radio, tylko ktoś dzwoni. Na oślep wymacałem phone
na szafce nocnej i nawet nie patrząc kto się do mnie dobija o tak późnej porze,
odebrałem.
– Szto? – mruknąłem sennie, nawet nie próbując kryć
ziewnięcia.
– Przyjdź tutaj – usłyszałem grobowy głos Springa.
Z lekkim zaniepokojeniem przetarłem palcami oczy i
podniosłem się na łokciu, próbując ogarnąć sytuację.
– Zaraz, co? O co chodzi? Czemu mam leźć w środku nocy
do…
– Zamknij się i po prostu tu przyjdź – przerwał mi,
zaraz potem milknąc. Słyszałem tylko jego nierówny oddech.
– Spring, wszystko okej? Co się stało? – spróbowałem
ponownie wyciągnąć z niego jakąkolwiek informację. Jak to dobrze, że zasnąłem w
ciuchach, po podniesieniu się z łóżka nie musiałem się męczyć z ubieraniem.
– Przyjdź… – powtórzył to jak mantrę, czym jeszcze
gorzej mnie zaniepokoił.
A jak moje luźne groźby postanowiły się ziścić i serio ktoś
go w krzaczkach napadł? Albo stłukli go jacyś parkowi żule? Ewentualnie
Fredbear zmolestował i za drzwi wygonił? Cóż… w wypadku tego ostatniego miałbym
mieszane uczucia, z jednej strony szkoda blondaska, z drugiej sobie na to
zasłużył, zaś z trzeciej miałbym pewność raz na zawsze, że więcej gościa kijem
nie tknie.
– Jesteś w pizzerii? – dopytałem na wszelki wypadek, w
biegu łapiąc kurtkę z wieszaka i jakoś pokracznie zaczynając ją na siebie
wkładać, próbując przy tym nie odrywać phone’a od ucha. Krótka chwila
milczenia, a po niej niemrawe potwierdzenie. – Okej, będę za… no, od piętnastu
do dwudziestu minut. Lepiej, żebyś miał serio dobry powód do ganiania mnie po
nocy – dodałem na zakończenie i rozłączyłem się.
Jakiś głosik z tyłu głowy podpowiadał mi, że to nie było
zbyt codzienne wydarzenie, tak więc warto by się rozbudzić na dobre i
pospieszyć.
Mało się na schodach nie wyrąbałem, jak niezawiązana
sznurówka postanowiła dać o sobie znać, ponad to musiałem się wracać i drzwi
zamykać, bo oczywiście zapomniałem. Wieczór był chłodny, ale w porównaniu do
lodówy, jaką zaserwowały nam te pseudo wakacje, zdawało się być niemal ciepło.
Szybki marsz prędko przerodził się w bieg, który trwał gdzieś tak do trzech
czwartych mojej trasy, potem kondycja mi siadła i mogłem się zdobyć co najwyżej
na szybki chód.
Do pizzerii dotarłem dość szybko; od razu skierowałem się do
bocznych drzwi, które – jak podejrzewałem – były otwarte.
– Spring…? – odezwałem się zaraz po wejściu.
Nikt mi nie odpowiedział, mimo to wszedłem nieco niepewnie
do środka i wyjąłem phone, włączając w nim latarkę. Ciemno było jak diabli,
jeszcze bym się o własne nogi potknął i idiotycznie zabił.
O tej porze to miejsce wyglądało naprawdę upiornie, bardziej
jak jakiś nawiedzony dom z horroru, niż zwykła, przyjazna dzieciom i portfelom
ich rodziców, pizzeria. Aż mnie ciary przeszły, kiedy po wejściu do głównej
sali zauważyłem stojące na scenie, trzy duże animatroniki, po chwili
dostrzegając, że roboty nie są tu same.
Złotko siedziało na krańcu sceny, ze zwieszoną głową i
łokciami opartymi na kolanach, nawet się nie poruszyło, kiedy podszedłem
bliżej, oświecając sobie drogę telefonem.
– Spring, cholero jedna, czemu się nie odzywasz? –
Podszedłem bliżej i wtedy zauważyłem, że dłonie całe miał umazane świeżą krwią.
Mentalny paciorek, myślowe przeżegnanie się, przełknięcie guli w gardle, i
opanowanie rozszalałego serducha. Spokój. Rozemocjonowaniem nic tu nie
zdziałam, ani tym bardziej nie pomogę. – Co ci się stało? – zapytałem, mając
cholerną nadzieję, że głos mi się nie załamał.
Prędko uklęknąłem przy nim , phone odkładając na scenę tuż
obok nas i biorąc w ręce jego ubrudzone dłonie, wzrokiem błyskawicznie
zaczynając szukać jakichkolwiek zranień. Ubranie czyste i całe, dłonie bez
najmniejszej ryski, twarz bez wyrazu, ale nawet siniaka na niej nie było, a
więc ta krew prawdopodobnie nie należała do niego… ale skoro tak, to do kogo?
– Kiedy tu przyszedłem, już tam leżał… – mruknął pod
nosem, mocno zachrypniętym głosem. Nie patrzył na mnie, nawet nie próbował
udawać, że kontaktuje. Martwo wgapiał się w jakiś punkt na podłodze, niemal
przy tym nie mrugając.
– Zaraz, co? Kto i gdzie? – dopytywałem, coraz mocniej
przerażony tym wszystkim. Co tu się wyprawiało?
Złotko zmarszczyło lekko brwi, a po chwili ciszy nieznacznie
skinęło głową na lewo, chcąc mi wskazać drogę.
– Druga sala – wyjaśnił, a raczej tak mu się zdawało.
Ostrożnie wstałem, z lekkim zawahaniem puszczając jego
dłonie i zgarniając telefon ze sceny. Jakoś niezbyt mnie teraz obchodziło, że
cały będzie umazany na czerwono. Ruszyłem w kierunku drzwi, stanowiących
przegrodę między pierwszą, a drugą salą.
Wziąłem głęboki wdech, doskonale zdając sobie sprawę, że
wcale nie chcę tam wchodzić, a mimo to pchnąłem oba skrzydła, nie napotykając z
ich strony najmniejszego oporu i tym sposobem dostając się do środka. W
pierwszej chwili nie dostrzegłem nic niezwykłego, prawdopodobnie przez panującą
ciemność i fakt, że skupiałem się tylko na skąpych okręgach światła latarki.
W końcu snop białego światła padł na to, co
najprawdopodobniej było przyczyną stanu Złotka.
Ciało.
Czyjeś ciało leżało na podłodze, tuż przy wysuniętym na sam
środek, specjalnie przygotowanym, urodzinowym stole. Nie miałem zamiaru
podchodzić bliżej i przyglądać się dobrze mi znanej, zastygłej w bezruchu
twarzy Fredbeara.
Więcej niż pewne, że dopadła mnie gorączka i stąd taki
pojebany koszmar. Choć… czy sny bywają aż tak realne?
Kilka chwil stałem jak wryty, nie mogąc poskładać myśli na
ten widok. Szok zaczął nieco ustępować, a gdy tylko odzyskałem władzę w ciele,
czym prędzej wypadłem z pomieszczenia, wracając do blondyna.
Nie miałem pojęcia, co robić. Stać i schodzić na zawał,
usiąść i faktycznie zejść na ten zawał, próbować nawiązać kontakt ze Springiem,
uszczypnąć się, tak na wypadek, gdyby serio to miał być sen, czy może wrócić do
domu i udawać, że nic nie widziałem?
– Dzwoniłeś na policję? – zapytałem w końcu, siadając
obok niego i biorąc kilka nierównych wdechów.
To pytanie wydawało mi się kompletnie nie na miejscu.
Sztywne, pozbawione uczuć, piejące wyłącznie o formalnościach, w czasie kiedy
Spring najpewniej powoli umierał sam w sobie. Z drugiej strony może to lepiej,
że takie było? Bezuczuciowe i mdłe?
No i… ktokolwiek to zrobił, mógł tu nadal być, czekać na
odpowiednią okazję w jakimś kącie i rzucić się na nas w najmniej spodziewanym momencie.
Cholera, trzeba było stąd spadać.
Blondyn powoli pokręcił głową, poruszając ustami w bezgłośnym:
„nie”. Skoro on tego nie zrobił, ta powinność spadała na mnie.
Piętnaście procent baterii, cholera by to. Wyłączyłem
latarkę w telefonie i drżącą ręką zacząłem wybierać numer na policję.
– To brzmi tak cholernie nierealnie… jakby nie miało prawa się zdarzyć. Co ja mam powiedzieć? „Dzień dobry, chciałem zgłosić
morderstwo”? – jęknąłem, z czystą rozpaczą i żałością w głosie.
To wtedy Springtrap, po raz pierwszy odkąd tu przyszedłem,
oderwał wzrok od podłogi i przeniósł go na mnie. Chyba wolałbym, żeby tego nie
robił; wyglądał strasznie, jak konający pies, który prosi, żeby go dobić. Znowu
pokręcił głową, tym razem o wiele wolniej.
– Nie jedno morderstwo, Bonnie – wychrypiał grobowym
głosem, od którego aż przeszły mnie ciarki.
– Co…? – Zmarszczyłem brwi, nie rozumiejąc przekazu.
W tamtej sali widziałem tylko ciało Fredbeara. To i tak o
jedno za dużo, a blondyn mi tu wyjeżdża z informacją, że tych ciał jest więcej?
Tylko gdzie? No i… czyje one były, skoro o tej porze w lokalu był tylko Fred?
Zaraz… ten przygotowany stół urodzinowy.
Spring uniósł oblepioną krwią swojego byłego kochanka, dłoń
i wskazał palcem za siebie. Obróciłem się, ale z tyłu dostrzegłem tylko te
cholerne roboty i tylną ściankę sceny, żadnych makabrycznie rozerwanych zwłok,
ani nic z tych rzeczy, przynajmniej miałem taką nadzieję, bo wciąż było
cholernie ciemno.
Ostatni raz włączyłem latarkę i oświetliłem nią animatroniki od
góry do dołu. Nie od razu spostrzegłem, że wszystkie płaczą krwią.
Nie potrafię opisać tego, co działo się później. To wszystko
było jak urywek z filmu – zbyt oderwane od rzeczywistości, by miało możliwość
zdarzyć się naprawdę. Jak w standardowej produkcji spod skrzydeł Hollywood –
była policja, mnóstwo żółtej taśmy i jeszcze więcej szkaradnych wspomnień,
które dość szybko stały się dla mnie zbitą masą, obserwowaną z boku; zupełnie
jakbym był jedynie widzem w kinie, z którego nie mogłem wyjść.
Pierwsza fala szoku minęła po raptem trzech dniach. Trzech,
cholernie długich i męczących dniach, warto dodać. Co robiłem przez ten czas?
Głównie latałem na komendę, chaotycznie przewijałem się między przyjaciółmi, no
i byłem też na pogrzebie Fredbeara.
Co innego słyszeć o śmierci, a co innego mieć czyjąś krew na
rękach; prawdopodobnie to ta różnica i wspomnienie nocy, kiedy siedzieliśmy
razem ze Springiem pod ociekającymi krwią robotami, niepewni, czy morderca przypadkiem
nie obserwuje nas z mroku, nie pozwalały mi się do końca otrząsnąć. Choć fakt
faktem, że i Złotko mocno wpływało na mój stan.
Jak wcześniej jadł o wiele za mało, tak teraz przestał już w
ogóle; dodatkowo niemal nie sypiał, nagle przestał o siebie dbać, no i
kompletnie się nie odzywał. A ja nie miałem pojęcia, co mogę zrobić, żeby choć
trochę mu pomóc.
Heh, naiwne podejście. Oczywiście, że nie mogłem zrobić
absolutnie nic, nie miałem mocy wskrzeszania, ani wymazywania wspomnień, mogłem
tylko siedzieć obok niego na dupie i liczyć na to, że w końcu wróci do siebie.
Oczywiście o ile wcześniej nie skosi go śmierć głodowa.
Freddy wielokrotnie proponował mi spotkanie, ale za każdym
razem odmawiałem. Jakoś miałem złe przeczucia co do zostawienia Springa samego
w mieszkaniu, bo ten wyglądał, jakby był w stanie odgryźć sobie język i się nim
udusić, z kolei wpadnięcie do nas raczej nie pomogłoby blondynowi się
pozbierać, jedynie przywiałoby ze sobą tematy obecnie określane mianem tabu.
Dlatego właśnie propozycje spotkań przerodziły się w zwyczajne dzwonienie co
wieczór, żeby sprawdzić, czy jakoś ze Złotkiem żyjemy.
– Wiadomo już kto to zrobił? – zapytałem cicho,
przenosząc się z phonem do kuchni.
– Jak na razie nie, ale podejrzewają o to Vincenta.
Szczerze mówiąc, wszystko wskazuje na to, że to on – odpowiedział Freddy.
Spodziewałbym się po sobie większego zaskoczenia na te
wieści, tymczasem jedynym potwierdzeniem, że przyswoiłem słowa Fazbeara, było
ciężkie, zawiedzone westchnięcie. Chyba w ostatnich dniach zbyt wiele się tego
wszystkiego nazbierało, bym teraz mógł adekwatnie zareagować. Byłem zmęczony.
– Po co miałby to robić? Przecież to bez sensu –
prychnąłem, obracając się przez ramię, żeby sprawdzić, czy Złotko wciąż jest w
sypialni. Drzwi były zamknięte, a salon pusty, więc raczej tak.
– Uwierz, że też chciałbym wiedzieć, co nim kierowało.
Oczywiście pod warunkiem, że to jego sprawka. – Po tym nastała chwila
milczenia, ja miałem pustkę w głowie, a Freddy widać bił się z myślami, czy aby
na pewno powinien zaczynać następny temat. Już chciałem się pożegnać i
rozłączyć, gdy wtem postanowił się jednak odezwać. – Spring nie wyglądał
dobrze, kiedy widziałem go na tym pogrzebie. Ty zresztą też nie.
– Chyba nikt z nas nie prezentował się zbyt pięknie –
prychnąłem. Prawda, że zbyt dużo osób nie stało nad trumną, ledwie garstka
znajomych Fredbeara, z czego ponad połowa to byli jego współpracownicy, jeżeli
chodzi o rodzinę, dostrzegłem tylko dwie starsze kobiety i jednego mężczyznę,
stanowiących zapewne pełnię jego rodzinnego kręgu, ale każdym wstrząsnęło, że
musieli pożegnać tak młodą osobę, która odeszła w tak tragicznych
okolicznościach.
– Nie zrozum mnie źle, po prostu się o was martwię –
zreflektował się szybko, starając się uważać na słowa.
– Wiem, stary. Dzięki – mruknąłem bez większego
entuzjazmu. – Będę spadał, Freddy. Jutro się odezwę – pożegnałem się i
rozłączyłem.
Jeszcze chwilę tępo wpatrywałem się w ekran phone’a, nim w
końcu guziczkiem po boku zgasiłem go i schowałem do kieszeni.
– Za kilka dni się wyprowadzam – usłyszałem za sobą
nijaki, cichy głos Złotka.
Aż mnie ciary przeszły, kiedy ta mała cholera tu przyszła?!
Obróciłem się przodem do niego, już chcąc obwieścić, że trzeba mu będzie zamontować
dzwonek na szyi, bo moje biedne serce zwyczajnie wysiądzie przy następnej
takiej niespodziance, gdy wtem dotarło do mnie, że blondyn się odezwał. Po
kilku dniach milczenia w końcu się odezwał! Niestety chwilowa radość z tego
małego sukcesu szybko ustąpiła miejsca zaskoczeniu, gdy w pełni pojąłem jego
słowa.
– Wyprowadzasz? Nie, nie, nie, to jest bardzo zły
pomysł, Spring. – Pokręciłem zdecydowanie głową, chcąc mu jak najszybciej wybić
tą spontaniczną myśl z głowy.
– Ponieważ? – Spojrzał na mnie z irytacją, w
międzyczasie opierając się tyłem o kraniec stołu, a że nie doczekał się z mojej
strony żadnej składnej odpowiedzi, wywrócił oczami i kontynuował. – Od samego
początku miałeś rację – palnął w końcu, martwo wpatrując się w jakiś punkt na
ścianie.
– Rację z czym…? – dopytałem, nieco zbity z tropu tą
nagłą wrogością. Spring chyba serio zaczynał mieć wszystkiego dosyć.
– Z zastępstwem, z poduszką wypłakajką, cholera, ze
wszystkim. – Syknął i odetchnął, chcąc się nieco uspokoić.
Przeniosłem się na ustawione przy stoliku krzesło, trafnie
przeczuwając, że tego, co nadchodzi, na stojąco bym nie udźwignął.
Chyba zapowiadała się nasza pierwsza w historii, całkowicie
szczera rozmowa.
– Mam do ciebie prośbę – zacząłem, opierając łokcie na
kolanach. – Obiecaj, że będziesz teraz ze mną w stu procentach szczery, dobra?
Pokiwał powoli głową, milcząc jeszcze kilka chwil, nim w
końcu zebrał się na odwagę i zaczął mówić.
– Mówiłem ci kiedyś, że ojciec Fredbeara to homofob,
prawda? – zapytał, zerkając na mnie przelotnie. Coś mi z tyłu głowy świtało, że
faktycznie mi o tym wspominał, więc przytaknąłem żywo. – Kiedy zaczęliśmy się
spotykać z Fredbearem, facet szybko nas odkrył. Oczywiście, że robił nam
awantury, bo przeszkadzałem mu w wielkim planie ustawienia synowi życia według
jego pomysłu, więc próbował się mnie pozbyć, co raczej średnio mu wychodziło.
Któregoś razu Fredbear wziął jego auto, pojechaliśmy razem na imprezę, obaj
trochę wypiliśmy, a w drodze powrotnej mieliśmy wypadek. I tu się zaczęły
schody; ojciec Fredbeara był jakimś urzędnikiem, postanowił dobrodusznie całą
winę wziąć na siebie, żeby jego pierworodny nie poszedł siedzieć, ale był w tym
dobrodziejstwie jeden haczyk. Nie chciał mnie więcej widzieć w jego
towarzystwie, pod groźbą ujawnienia prawdziwej wersji wydarzeń, do której
zatajenia przekonał kierowcę drugiego auta. Wyobrażasz to sobie? Być tak
uprzedzonym do homoseksualistów, by używać własnego syna jako karty
przetargowej? – zaśmiał się gorzko i odetchnął. – Oczywiście Fredbear miał się
o tym nie dowiedzieć, w jego oczach tatuś-bohater miał być swoistym aniołem
stróżem, który daje mu drugą szansę, prosząc go jedynie, by w zamian za to
zgodził się na włączenie do rodzinnej firmy, prowadzonej przez jego ciotki.
– Czekaj, a nie prościej byłoby mu po prostu ciebie
władować za kratki? – przerwałem mu.
– A co by to dało? Posiedziałbym, jego syn jeszcze
gorzej by się zbuntował, po paru latach wrócilibyśmy do siebie i tatusiek
wyszedłby tak naprawdę na zero – wyjaśnił, odgarniając z oczu niesforny kosmyk
i kontynuując. – Z początku wszystko było proste, ojciec za kratkami, Fredbear
popołudniami w pizzerii, wieczorami w firmie, a nocami ze mną, nikt o nas nie
wiedział, wydawało mi się, że jeżeli będziemy ostrożni, to nic się nie stanie.
Ale potem jego ojczulek wyszedł z więzienia, dużo wcześniej dzięki swoim
wtykom, warto dodać, i wtedy do mnie dotarło, że to wszystko nie ma sensu, dla
własnej przyjemności narażałem Freda, a prędzej czy później to, że nadal ze
sobą jesteśmy, dotarłoby do uszu jego ojca i… cóż, nie wiem co wtedy. Ale
jestem w stanie sobie wyobrazić, że facet wolałby nazywać swojego syna
kryminalistą, niż gejem. Tak więc postanowiłem się od niego odsunąć, skończyć z
tym, po drodze napatoczyłeś się ty i choć przyznam, że początkowo zarywałem bez
większych nadziei na jakąkolwiek pozytywną relację, to dość szybko zauważyłem,
że łatwo jest cię urobić i do siebie przekonać. Tak, robiłeś mi za „poduszkę
wypłakajkę”, wysługiwałem się tobą, żeby nie myśleć o Fredbearze i pokazać mu,
że nie ma już do czego wracać i powinien sobie kogoś znaleźć. No i spójrz,
wszystko mi wyszło perfekcyjnie, rozstaliśmy się, na nudne wieczory miałem
ciebie… aż do momentu, w którym przekroczyliśmy granicę i zacząłeś się
angażować. Wtedy zrozumiałem, że za daleko w to zabrnąłem i postanowiłem się
wycofać, bo w gruncie rzeczy nigdy nie brałem cię pod uwagę jako partnera na
stałe – wyznał szczerze, uparcie uciekając przede mną wzrokiem.
Jak się nie odzywał, to się martwiłem, a jak już zaczął, to
od razu z grubej rury, żeby mnie wkurwić. Choć, szczerze mówiąc, sam nie
wiedziałem, co obecnie kotłowało mi się w głowie. Wściekłość, poczucie zdrady,
żal, że to wszystko było realne tylko dla mnie?
– Mam rozumieć, że znudziła ci się już zabawa ze mną i
postanowiłeś spierdolić, tak? – warknąłem, nieco ostrzej, niż chciałem. To
miała być dyskusja, a nie kłótnia.
– Odbieraj to jak chcesz. Pamiętasz jak kiedyś pomogłem ci się pozbyć tamtych zdjęć Toy Bonnie'ego? Powiedziałeś wtedy, że w zamian zrobisz dla mnie wszystko. Chcę więc, żebyś pozwolił mi odejść – odparł i nim
zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, wyszedł z kuchni.
Patrzyłem bezradnie, z mieszaniną złości i zawodu, jak
Złotko pakuje swoje rzeczy. Ostatni tydzień był jedną wielką nawałnicą
wydarzeń, której nie potrafiłem ogarnąć. Podobnie jak tego, że za kilka chwil
wszystko, co starałem się zbudować, runie bezpowrotnie.
Mogłem iść na studia. Mieszkałbym w akademiku, chodził na
imprezki, bawił się, poznał jakąś ładną dziewczynę, zdobył wykształcenie, a
potem mógłbym się rozejrzeć za pracą, dzięki której odłożyłbym na własne
mieszkanie i już niczym nie musiał się martwić.
Byłem jednak narwany. Koniecznie chciałem zasmakować
niezależności i pierwszych chwil dorosłego życia, odłożyłem kwestię studiów na
boczny plan, dzięki czemu poznałem Freddy’ego i resztę, zdobyłem swoją pierwszą
w życiu (legalną) pracę, poznałem ludzi, którzy zaprosili mnie do swojego
świata i pokazali rzeczywistość w zupełnie innych barwach. Nie poznałem żadnej
ładnej dziewczyny, za to na mojej drodze stanął Spring, osoba równie fałszywa i
jadowita, co niepewna i zagubiona.
Opłacało mi się? Opłacało się poświęcić tyle czasu na coś,
co na końcu postanowiło zostawić po sobie jedynie traumę na całe życie i zawód,
którego nigdy nie zdołam w sobie stłamsić?
W mieszkaniu rozległ się trzask zamykanych drzwi
wejściowych, po którym ukryłem twarz w dłoniach, siedząc samotnie na łóżku.
Przecież miało być na odwrót. To ja powinienem bez cienia żalu trzasnąć tymi
drzwiami.
W bajkach wątki na ogół nie mają zwyczaju urywać się w
połowie. W takim razie jestem bardzo ciekawy, czy w mojej bajce zaczął się już
początek końca… czy może ledwie koniec początku?
Doczekałam się i warto było, za każdym rozdziałem na chwilę budzi się we mnie zapomniane dziecko fnufa .w.
OdpowiedzUsuńW pierwszych rozdziałach myślałam że to będzie jakiś bardziej rozbudowany ckliwy i romantyczny fanfik, ale teraz to potrafi mi zagrać na emocjach i mam poczucie winy że za mało trzymałam kciuki przez te pół roku za tą pare;< Brawo za cierpliwość i wenę, i braku dołków życzę;3
Cieszy mnie, że opowiadanko Ci się podoba. QwQ No te pierwsze rozdziały to faktycznie była bieda i schemat na schemacie, także ciepło się na serduchu robi, kiedy ktoś mówi, że od ich czasów coś niecoś ewoluowało. xD
UsuńDzięki wielkie i za komentarz, i za twoje słowa; pozdrawiam! :)
Pierwszy raz przeczytałam to opowiadanie w wakacje, ale potem co chwila wracałam do czytania. Zakochałam się w tym, a po tym rozdziale jeszcze mocniej. Cudowne, piękne, płakałam gdy zdałam sobie sprawę, że to już koniec rozdziału :( Uwielbiam twój styl pisania i jedyne co mnie kłuje to jak potoczyły się losy Springtrapa i Bonniego. Biedne moje kluseczki. Już teraz zaczynam gorączkowo czekać na kolejny rozdział ;) Życzę weny oraz ślę serdeczne pozdrowienia ( nieważne jak to zabrzmiało ) <3<3
OdpowiedzUsuńKluseczkom nie może być za łatwo, co nie. x'D
UsuńBardzo mi miło, że opowiadanko tak Ci się spodobało; dzięki za komentarz i również pozdrawiam! :)
Rozdział super ❤️...ale ja i tak czekam na rozdział z AC ;) (nie myśl sobie że mi się nie podoba,to opowiadanie tez mi się podoba)
OdpowiedzUsuńMiniaturka z AC się pisze (mam już połowę), choć obecnie bardziej zajęta jestem ogrywaniem Dishonored: Death of the Outsider, bo w końcu udało mi się to dorwać. x'D
UsuńDzięki za komentarz; pozdrawiam! :)
Jezu jak ja nie mogłam się doczekać tego rozdziału! Jak czytałam, to banan nie schodził mi z twarzy, pod koniec byłam zszokowana i złamałaś mi serducho😓 Uwielbiam, jak piszesz takie rozległe i długo rozdziały. Nie mogę się doczekać następnej części❤
OdpowiedzUsuń*Skleja jej to połamane serducho* Ta ostatnia scena była zaplanowana jeszcze zanim zaczęłam pisać to ff, so... w końcu do niej dojść musiało. QWQ
UsuńCieszę się, że opowiadanko Ci się podoba i daje nieco radości. xD Dzięki za komentarz i pozdrawiam! :)
Ja już nawet nie pamiętam jak na to trafiłam, przyznam szczerze, ale nie żałuję :)) Szukanie jałojców jednak ma swoje zalety XD
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się twój styl pisania, który szczerze powiedziawszy, wyróżnia się na tle tych wszystkich "bezjajowców". Pierwsze PORZĄDNE(!) gejo ff z FNAFA, po długie zresztą przerwie od niego, i weź teraz spróbuj szipować kogokolwiek innego (dlatego mam problem z Nauczycielem, bo tam nagle każdy jest z kimś innym i nagle wszystko jest takie ble).
Jak wnioskuję, nie jest to jeszcze koniec Przepaści (Bogu ci dzięki za to, niech w tekstach grubych i tłustych wynagrodzi - parafrazując słowa mojego informatyka z gimnazjum), więc wciąż czekam na dalsze losy i... to chyba tyle, co mogę rzec :DD
Weny życzę, rzecz jasna <3
Łał... no mocniej mi serducho zabiło, czytając twoje słowa, się doceniona poczułam. QwQ
UsuńAno Nauczyciel to między innymi z tego powodu jest zawieszony - żeby nie mieszać jego uniwersum z Przepaścią, przynajmniej póki ta się nie skończy, bo - szczerze mówiąc - kiedy prowadziłam oba te ff na raz, nieraz samej mi się mieszało co, gdzie, kto, z kim i dlaczego. x'D Ale, tamto ff jest ledwo napoczęte, także mam nadzieję, że jak w przyszłości z nim ruszę i odkryje sobą nieco większy rąbek fabularny, to się do niego lud przekona. xD
Nie, do końca jest jeszcze ładny kawałek drogi, wszak chamsko by było z mojej strony, żeby kurtyna opadła w momencie, w którym nic tak naprawdę nie jest do końca wiadome. xD
Dzięki wielkie, pozdrawiam! :)
Jeny, zabrałam się do czytania tego wczoraj, a całe 12 rozdziałów skończyłam dzisiaj! Strasznie to pochłaniające, chcę więcej xD! Mam nadzieję że dopiszą ci okoliczności i wena do pisania dalej, bo to się tak nie może skończyć! Powodzenia w pisaniu ^^
OdpowiedzUsuńO kurde, to żeś jak burza przez to przeszła. ó0ó
UsuńPewnie, że nie może i nie skończy, to mogę zagwarantować! xD
Dzięki wielkie za miłe słowa, pozdrawiam! :)
To jest... to jest PIĘKNE! I wspaniałe!
OdpowiedzUsuńWarto było czekać na ten rozdział! Poważnie, popłakałam się jak czytałam końcówkę.
Oby tak dalej, jest niesamowite!
Życzę Ci by wena sprzyjała Ci jak najmocniej i były równie wspaniałe lub nawet lepsze rozdziały ! <3
~Luna
*Podaje chusteczkę* qwq
UsuńA tak poważnie - dzięki wielkie za miłe słowa; słyszeć, że moje bazgrołki się komuś podobają, to zawsze ogromna dawka motywacji! :)
Dziękuję bardzo i pozdrawiam! ^0^
Jak to nie ma ponad trzech tysięcy słów to ja nie wiem ;-; Jak to się robi? Jak się pisze tak długie rozdziały? ;-;
OdpowiedzUsuńOczywiście wszystko pięknie napisane (nie skończyłam jeszcze czytać xD), Bonnie jest większym debilem i leniem ode mnie, a Złotko i tak skończy w jednym pokoju z króliczkiem (prawdopodobnie zaraz się o tym przekonam). Chica i Mangle są przesłodkie :3, a ten dziadzio <3
Jak zwykle: Zajebistość<3
Well, ten rozdział ma koło dwunastu tysięcy. x'D Się wymyśla i się pisze, a że ja mam tendencję do przesadnie długiego rozciągania akcji... x'D
UsuńDzięki wielkie za miłe słowa, pozdrawiam! :)
Halo policja, mam tu autorkę znęcającą się nad czytelnikami... Czy z premedytacją? Jasne, mówi, że tę wbijającą nóż w plecy, serce i oko, coby bardziej bolało, scenę miała już zaplanowaną na samym początku... Ok, przyjeżdżajcie i ją aresztujcie, no bo tak nie może być i państwie prawa!
OdpowiedzUsuńPiękny był ten rozdział. W ogóle wszystko było piękne. Ale ja nie wierzę, że Spring, moje kochane Złotko, może być takim... Takim złodupcem bez serca. Może ktoś go zranił? Może po protu się boi? Może. Ale nie jest bez serca. I Bonnie się o tym przekona, prędzej czy później... Moja wiara w to jest niezłomna!
Czekam teraz niecierpliwie na kolejne rozdziały, więc... Do roboty, moja droga, do roboty!
Pozdrawiam cieplutko i weny życzę! :)
Okej, spałam dokładnie trzy godziny, więc trochę mi odwala jak koali po eukaliptusie naszprycowanym amfetaminą, ale co tam. Miałam sen. Sen o przyszłości. A było to tak - Spring odszedł, Vincenta zamknęli, Bonnie i Scott solidarnie przeszli załamanie. Ale Scott z tego wyszedł - wszak nie byli dla siebie z Vincentem stworzeni, w przeciwieństwie do Złotka i króliczka. Więc Bonnie staczał się powolutku i staczał. Springa nawet nie było w mieście. Jasne, wszyscy wiedzieli, że się wyprowadził, że zniknął, ale czy ktoś wiedział, gdzie i dlaczego? Nawet jeśli tak, wszyscy skupili się na złamanym bólem i tęsknotą, do których nie chciał sie przyznać, Bonnim. Przestał jeść i pić (niezwykłe i potworne), przestał chodzić do pracy, myć się czy sprzątać. Po cichutku wegetował sobie w ich... W jego już tylko mieszkaniu. Przyjaciele próbowali ustawić go do pionu, zszokowani, że tak zazwyczaj dobrze przechodzący nad złymi wydarzeniami do porządku dziennego Bonnie teraz nie ma sił, żeby żyć. Króliczek pogrążał się w depresji coraz to bardziej, zupełnie nie mogąc sobie poradzić z odejściem ukochanego, co do którego nawet nie miał pojęcia, że tyle dla niego znaczy. Po upływie pół roku rodzice zamknęli Bonniego na oddziale zamkniętym. Dla jego dobra, i nie jest to ironia. Potrzebował pomocy, o którą nie umiał poprosić. Zamknięty w sali wypełnionej tylko mamrotaniem innych pacjentów i ich okazjonalnymi krzykami spędzał kolejne dni, mając czas na to, czego chciał uniknąć najbardziej - na myślenie.
UsuńPewnego dnia jeden ze współ(więźniów)pacjentów dorwał się do noża. Jak? No cóż, tego się nie dowiemy. Rzucił się na najbliższą osobę - nie byłoby zabawy, gdyby to nie był Bonnie.
Chłopak trafił do szpitala w stanie krytycznym. Stracił dużo krwi i nerkę, ale ten wstrząs był tym, czego potrzebował - przypomnieniem, że żyje po to, żeby żyć, a nie egzystować jak roślinka bez światła i wody. W końcu zaczął aktywnie uczestniczyć w terapii. Psychiatrą była naprawdę równa babka, nic nie miała do wymyślnych określeń pań lekkich obyczajów, które latały w powietrzu, gdy tylko Bonnie otworzył usta. Kiedy jeszcze leżał w szpitalu i jego rodzice umierali ze zmartwienia, zastanawiając się, czy synek obudzi się z narkozy po operacji, czy pochowają go za życia, Spring wrócił do miasta. Nie chciał tego, ale jednocześnie nie mógł tego nie zrobić. Chciał tylko dyskretnie sprawdzić, jak się czuje jego... to znaczy już nie jego, króliczek. Spędził mnóstwo czasu, obserwując pizzerię, w której kiedyś razem pracowali, i jeszcze więcej, dziwiąc się, że Bonniego tam nie ma. Walczył sam z sobą, ale w końcu nie mógł się powstrzymać i zadzwonił do jedynej osoby, która, jak sądził, nie wydrapałaby mu z miejsca oczu za, co by nie mówić, nieco tchórzliwe zejście ze sceny i zaszycie się za kulisami. Cóż, trochę się przeliczył, bo choć przez telefon BonBon jak zwykle swoimi piskami odprawił rytuał wzywania nietoperzy, delfinów czy innych słoni, tak przy spotkaniu odwinął się do tyłu i strzelił Springowi tak widowiskowego liścia, że Złotko samo chciałoby to zobaczyć. Po litanii (całkiem słusznych) odkarżeń dotyczących skrzywdzenia jego ulubionego kuzyna, BonBon w końcu wziął się w garść i zdobył na wyznanie Springowi kilku rzeczowych informacji na temat miejsca pobytu Bonniego, powodu jego tam pobytu i koloru bokserek, które dzisiaj miał na skopanym przez życie tyłku. Z każdym kolejnym słowem Spring bladł coraz bardziej, a warto wspomnieć, że opalony to on chyba był tylko w postaci swoich rodziców, z których w końcu po połowie sobie zabrał. BonBon zakończył swój wywód grzecznym i hiper-ultra-mega-taktownym "A to wszystko twoja wina", z którym Złotko nie mogło się nie zgodzić. Ugodziły w niego wyrzuty sumienia, choć nie mógł się powstrzymać od psioczenia na tego dekla, który nie umie się trzymać z dala od problemów... Z których zresztą największy sam mu zafundował. Zapytał jeszcze tęczowego wypierdka, kiedy króliczka wypisują do domu (skoro uczestniczył w terapii, lekarze z oddziału zamkniętego zdecydowali się na uwolnienie go) i pokopytkował do najbliższego hoteliku, coby móc przez tydzień siedzieć, nic nie robić i się zamartwiać. I bać.
UsuńW tym czasie Bonnie zdrowiał. Wypisano go ze szpitala szybciej, a lekarz prowadzący tylko szeroko otwierał oczy i krącił głową obserwując błyskawiczną poprawę wyników Bonniego. Teoretycznie nie powinien w ogóle tak szybko się regenerować, ale po prawdzie wszystkim było to na rękę - Bonniemu, kiedy już się na to zdecydował, spieszno było do powrotu do normalności, lekarze zaś zadowoleni byli z szybko zwalniającego się łóżka.
Po powrocie do domu, trzy dni przed terminem, poukładał w lodówce słoiki od mamusi, a do szafek powkładał torby słodyczy od przyjaciół. Jeszcze nie był gotowy się z nimi spotkać... Dlatego zaczął sprzątać. Bardziej dbał o siebie, brał regularnie leki, wysypiał się, zdrowo odżywiał, i ani się obejrzał, a mieszkanie lśniło czystością, on sam natomiast miał się już prawie całkiem dobrze, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Terapeutka pochwaliła go za ogromny postęp, mama płakała ze szczęścia, ojciec potrafił nawet przez telefon posłać swojemu synowi porozumiewawcze spojrzenie. Wszystko miało się coraz lepiej, choć Bonnie wciąż jeszcze głeboko cierpiał. Teraz, choć mógł już się pogodzić (choć nie do końca) z odejściem swojej miłości, było mu coraz łatwiej żyć. Czasem tylko miewał jeszcze silne napady smutku i samotności, podczas których potrafił na kilka godzin zwinąć się na łóżku Springa i płakać, wdychając powietrze, które, jak mu się wydawało, wciąż jeszcze nim pachniało.
UsuńI właśnie na jeden taki epizod, zupełnie nieszczęśliwie, natrafił Spring. Cóż, może mu się należało, jednak kiedy zapuchnięty od płaczu króliczek otworzył mu drzwi, aż mu się serce ścisnęło. Bonnie zastygł w bezruchu i powoli zlustrował swojego gościa od góry do dołu, jakby zastanawiając się, czy ma przywidzenia. Potem zatrzasnął Springowi drzwi przed nosem. Złotko, zupełnie zamurowane, zastygło w bezruchu. Aż mu się niedobrze zrobiło od wyrzutów sumienia, ale też i ze strachu, czy aby jego przyjście nie pogorszy stanu Bonniego, który, jak mu grzecznie wyćwierkał BonBon, był bardzo nieciekawy. Wahał się jeszcze przez dłuższą chwilę. Po co w ogóle tu przyszedł? Żeby przeprosić? Żeby zobaczyć króliczka? Żeby usłyszeć jego głos? Żeby... Żeby go dotknąć, chłonąć jego ciepło? Nigdy by się do tego nie przyznał, złośliwa menda, ale pragnął wszystkiego po trochu, dlatego przybrał na twarz swój zwyczajowy obojątny wyraz twarzy i wszedł do mieszkania. Było tam cicho i ciemno, tylko spod drzwi łazienki wydobywała się smuga światła. Spring, zdenerwowany, podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Wydawało mu się, że Bonnie płakał, ale to przecież było niemożliwe. Nie ma opcji, żeby aż tak mu zależało, że aż płakał. Ale Spring sam wiedział, że się okłamuje, więc wszedł do łazienki i zamrugał gwałtownie na widok szlochającego, klęczącego króliczka. Dłońmi zakrywał sobie oczy i kołysał się w przód i w tył jak dziecko z chorobą sierocą. Spring już miał mało delikatnie powiedzieć temu debilowi, żeby wziął się w garść i nie moczył podłogi, powstrzymał się jednak i zacisnął usta.
UsuńWalczyły w nim dwa pragnienia - jedno, by uciec stąd i zniknąć z życia Bonniego na zawsze, i drugie, by tę pierdołę przytulić, dopóki się nie ogarnie na tyle, by posprzątać. Jak on mógł żyć w takim syfie? Warstwa kurzu na półeczce za toaletą miała chyba ze dwa milimetry! Obrzydliwe...
UsuńW końcu Złotko westchnęło, uklękło i wzięło płaczącego króliczka w ramiona. Bonnie zesztywniał i próbował się wyrwać, ale robił to tak nieudolnie, że Spring znów musiał się powstrzymywać od złośliwych uwag. Głaskał Bonniego po włosach (zdecydowanie za długich, jak przy okazji zauważył) i drgnął, gdy króliczek odwzajemnił jego uścisk. Bonnie otoczył go mocno ramionami, przyciskając sobie jego głowę do piersi, jakby to Spring potrzebował pocieszenia... I może tak było, bo nagle musiał zacząć podejrzanie szybko mrugać. Kiedy w końcu Bonnie w miarę się uspokoił, zaczęli rozmawiać. Springowi zdrętwiała nawet dupa, ale nie ruszył się z miejsca, cichutko opowiadając Bonniemu o powodach, dla których to zrobił, dla których go zostawił. Z każdym słowem mówił coraz szybciej, jakby to mogło sprawić, że jego obrzydzenie do siebie przeminie. Opowiadał o tym, jak ojciec Fredbeara zmusił go do pracy w jego posiadłości w zamian za to, że nie przekupi policji i nie skupi podejrzeń o zabójstwo na Springu. Powiedział o tym, jak dał się wykorzystać, myśląc, że fizyczny i psychiczny ból będzie wystarczającą karą za skrzywdzenie tylu ludzi. Opowiedział o tym, jak bardzo się mylił... i jak bardzo tęsknił. W tym czasie Bonnie milczał, zamyślony. W końcu wstał, przeniósł pościel ze swojego łóżka na kanapę w salonie i kazał Springowi położyć się spać. Złotko, do tej pory tylko obserwujące króliczka, trochę przetraszył martwy wyraz jego oczu. Wiedział jednak, że nie powinien mu się przeciwstawiać... W jego własnym mieszkaniu. Ułożył się na kanapie, głeboko odetchnął... i zastygł w bezruchu, zastanawiając się, czemu, do cholery, Bonnie przyniósł mu pościel ze swojego własnego łóżka...
Następnych kilka dni to była eskalacja niezręczności. Kiedy tylko Spring przebąkiwał o powrocie do hotelu, ten debil Bonnie tylko rzucał mu ponure spojrzenie i Złotko zostawało na swoim miejscu. Zły stan psychiczny Bonniego sprawiał, że Spring musiał co i rusz przygryzać język, żeby nie palnąć jakiegoś oszczerstwa temu debilowi. W efekcie wyglądało to tak, jakby za każdym razem, gdy spojrzy na zapatrzonego gdzieś w dal króliczka, miał napad żucia własnego języka. Minął tydzień, a sytuacja wciąż była napięta. Spring czekał z rozpoczęciem rozmowy, bo bał się, co mógłby usłyszeć. Walczył też z nagłą ochotą wtulenia się w tego dekla, która od czasu do czasu go nawiedzała. I w końcu nie wytrzymał. Przeklinając w myślach słabości swego ciała i umysłu zakradł się w nocy do sypialni Bonniego i zastał go rozwalonego na własnym łóżku. Zmrużył oczy, ale potem pokręcił głową i zaczął wychodzić. I wtedy Bonnie mruknął przez sen jego imię. Małe, cichutkie "Spring" zatrzymało go w miejscu i nie pozwoliło wyjść. Westchnął znowu i odwrócił się z powrotem do króliczka. Powolutku, żeby nie obudzić tego debila i nie narazić się na jakieś chore insynuacje, położył się obok niego na łóżku. Z początku nieco nieśmiało, potem już bardziej stanowczo wtulił się w Bonniego i dopiero wtedy zrozumiał, jak za tym tęsknił. Nagle serce mu stanęło, bo poczuł, jak ramiona króliczka owijają się wokół niego. Bonnie pogłaskał go delikatnie po plecach i, zmulony przez sen, mruknął: "Czekałem na to, Złotko.", a potem znowu zasnął. Spring sapnął, będąc pod wrażeniem tego, jak Bonnie wmanewrował go w to, żeby sam do niego przyszedł. Choć kto go tam wie, ten debil mógł to tylko powiedzieć, żeby wyjść na mądrzejszego niż jest. A czym jak czym, ale inteligencją to on nie grzeszył...
***
UsuńPotem było dużo rozmów, sporo seksu na zgodę, kilka malowniczych strzałów z liścia (Spring potem chodził z pięknie obitą mordą), i bum! żyli długo i szczęśliwie.
Ciągle klnąc, wyzywając się, nienawidząc, kochając i wciąż próbując zaludnić Ziemię. Trochę bez powodzenia, no bo wiecie... Brak macicy trochę im to utrudniał. Ale ważne są starania!
***
Tak więc teraz mniej więcej masz obraz, jak bardzo moją wyobraźnię rajcuje to opko i jak bardzo chcę wiedzieć, co będę dalej xD. Czekam NIEcierpliwie!
Pozdrawiam, koala po eukaliptusie naszprycowanym amfetaminą. ;)
*Siedzi smutno w celi, z wielką kulą u nogi i gra na harmonijce* Za co... QWQ
OdpowiedzUsuńAno nowy rozdział powoli się pisze, ino w chwili obecnej jestem świeżo po remoncie w domu, jeszcze egzaminy w zaocznej się pozaczynały, także... trochę mi to wszystko pisanie przerywa. X"D
O chuj. O CHUJ. Tego to żem się nie spodziewał. Ó0Ó
Po pierwsze: ODMIEŃCU ŚWIĘTY, że chciało ci się tak rozpisywać! Po drugie: nie sądziłem, że to opko wejdzie w kategorię "zastanawiam się, co będzie dalej". Czuję wzruszenie. QWQ
Sen mocno wybiegający w przyszłość, na szczęście dla Bonnie'ego szykuję postaciom inny, nie aż tak dramatyczny los, so... mniej cierpienia, więcej przeciągania akcji? X"D
Również pozdrawiam, koalo! XDD
Skarbie...
OdpowiedzUsuńCzy to opowiadanie jest opuszczone lub zapomniane?
Czy zostało porzucone na pastwę losu?
Czy jak to jest?
Bo rozdziału od dawna nie było...
A aktualnie zatrzymało się na tak przerażająco smutnej scenie.
Na razie kończy się łamiąc mi przy tym serce i umysł.
Wszystko się rozpada i od dawna nie zostaje sklejone.
Szczęście i przecudna śmieszność są w tej chwili martwe.
Czy to jakaś przykra niepisana zasada, że każde opowiadanie, (które przynajmniej ja czytam) musi się zatrzymać w tak przykrym momencie?
Czy los usilnie stara się mi rozbić serce na tysiące drobnych kawałeczków?
Mi i zapewne wielu innym osobom, które są zakochane w tej historii?
Wierz mi kochanie, naprawdę bardzo chciałabym zobaczyć tutaj jak tragedia powoli się kończy i wraca szczęście.
Proszę, nie opuszczaj tego opowiadania.
Jest zbyt świetne, żeby mogło zostać opuszczone.
Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mi dane poznać dalsze losy bohaterów.
Czytam to już 28 raz jeśli w liczeniu się nie zgubiłam.
I nie mówię, że nie lubię czytać tego od nowa, bo uwielbiam.
Jednak o wiele szczęśliwsza bym była, gdyby pojawiło się coś więcej, coś dalej.
Coś co nie ukazywałoby końca jako tragicznej i bolesnej sytuacji, jako czegoś czysto negatywnego.
Mam nadzieję, że zaglądasz tu jeszcze i, że przynajmniej zobaczysz ten komentarz, odpiszesz coś, powiadomisz nas czy w ogóle możemy liczyć na ciąg dalszy.
I mam nadzieję, że się nie poddasz z tym.
Uwierz mi, to opowiadanie jest niesamowite i naprawdę masz dla kogo je kontynuować.
Będę czekać.
Ja również będę czekać i się pod prośba wznowienia „przepasci" podpisuje! Nie wyrażam zgody na zostawienie takiego cudownego opawiadania, które mnie zmusił do płaczu jak i do śmiechu. Nie widziałem lepszego opowiadania i prosze. BŁAGAM...
UsuńNiech to zostanie wznowione...