poniedziałek, 19 marca 2018

Rozdział 12: Początek i koniec

Łał... ostro z tą "Przepaścią" zmuliłam, co nie?
Mocno nie umiałam złożyć tego, co kłębiło mi się w głowie, we w miarę spójną całość. No, ale w końcu gorsze dni nieco ustąpiły, a ze mnie wylało się to... nie wiem, jak to nazwać. Zakończenie pierwszego sezonu? Pierwszej księgi? No, nieważne, w każdym razie jest to meta pewnego etapu w życiu głównego bohatera, ALE nie zakończenie całego opowiadanka, w końcu tytułowa przepaść wciąż nie została pokonana. ^ ^
W kwestii sceny, w której bohaterowie grają w "Pytanie czy wyzwanie?" - zadania i pytania zostały zaczerpnięte z realnej aplikacji "Erotyczna prawda czy wyzwanie", jeżeli kogoś by to interesowało. xD
Przed zaczęciem pisania tego wstępu miałam kłębowisko myśli w głowie, ale teraz jakoś nie wiem, co więcej powiedzieć, także... miłego czytania życzę! :)

***

Od pierwszego dnia znajomości, moje relacje ze Springiem chwiały się na wysokich falach opisanych jako: „nienawiść”, „zażenowanie”, „politowanie” i okazjonalnie „ruchanie”. Rany, nasze życie zaczęło się zmieniać w stereotypowe problemy nadpobudliwych nastolatek, takich z przygłupich programów dla dorastających księżniczek. Nie mogłem powiedzieć, że kiedykolwiek było między nami naprawdę zarąbiście; zaliczaliśmy wzloty i upadki, do tego dałem się wkręcić w ten cały niezobowiązujący seks, przez który ostatecznie wylądowaliśmy w sytuacji bez wyjścia. Domagałem się czegoś, czego Spring za nic nie chciał mi dać – związku, stałości, zapewnienia, że to wszystko nie jest tylko na chwilę.
Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że zamieniłem się w sentymentalnego dekla, któremu nagle zaczęło zależeć, ale co poradzić? Serce nie sługa, dupę sobie wybierze i za nią będzie gonić.
Wyjąłem z szafki maszynkę i delikatnie przyciąłem nią kilka dłuższych włosków na mojej starannie wymodelowanej bródce. Idealnie. Perfekcyjnie wręcz! Raz w roku mogę się odpizdrzyć, tym bardziej, że załoga postanowiła wyprawić mi łączone urodzinki i zadbała o zorganizowanie całej imprezki z tej okazji. Słabo by było wpaść na nią w szlafroku i kapciach, bo – mimo tego, co myśli o mnie Spring – jakąś godność mam.
– Nie wysilaj się, nieważne ile godzin będziesz stał przed tym lustrem, krzywego ryja nie naprawisz – usłyszałem jadowity głos Złotka. O wilku mowa, ten to zawsze musi się zjawić w krytycznym momencie, żeby mnie dobić.
Blondyn stał w drzwiach i z wyraźnym zniecierpliwieniem czekał, aż wyjdę. Nie ma tak dobrze, jak wojna to na całego. Postanowiłem wytoczyć ciężką artylerię i odpowiedzieć Chuckiem Norrisem na ogień. To znaczy – olać Springa i złośliwie zacząć się pizdrzyć przed tym lustrem, jak rasowa, żywa Barbie.
O ile pierwsze pół minuty blondasek przetrzymał to spokojnie, o tyle po tych trzydziestu sekundach stwierdził, że zrobi to samo, co ja. Będzie udawał, że pan Bonnie Cepowski nie istnieje, a skoro tak, to nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby wszedł do środka i jakby nigdy nic zaczął się przede mną obnażać, chcąc wziąć szybki prysznic.
Tak, zostałem ochrzczony Cepowskim, po tym jak zeszłego wieczoru wywiązała się dyskusja o budowie cepa. Dużo się o sobie podczas tamtej rozmowy dowiedziałem, szczególnie zapadł mi w pamięć fakt, że taki zwyczajowy Cepowski składa się z fiuta, czarnej dziury w zastępstwie żołądka i worka treningowego w miejscu twarzy, z którego co jakiś czas wydaje niezidentyfikowane odgłosy, będące najpewniej prośbami o szybkie zakończenie jego marnej egzystencji.
Jak tak teraz o tym myślę, to powinienem był przyjebać Springowi za te obelgi; a nuż zamknąłby śliczną buźkę i nie otwierał jej aż do mojego pogrzebu.
Ostatecznie stwierdziłem, że nie ma co tracić nerwów, w dodatku tuż przed imprezką, olałem wszelkie zamierzone i niezamierzone zaczepki ze strony blondyna i pognałem do sypialni w poszukiwaniu jakiejś czystszej koszulki, bo odkryłem, że mam upierdolony rękaw.
Po ogarnięciu garderoby w równie szybkim tempie przemieściłem się do drzwi wyjściowych i po włożeniu butów oraz kurtki, jak strzała wypadłem z mieszkania.

***

– Niech im gwiazdka pomyślności, nigdy nie zagaśnie! Nigdy nie zagaśnie! A kto z nami nie wypije, niech go piorun trzaśnie! A kto z nami nie wypije, niech go piorun trzaśnie! – Całe towarzystwo, po odklepaniu tradycyjnej pieśni urodzinowej, nagrodziło nas – solenizantów – gromkimi brawami, które nasiliły się w momencie, w którym obaj z Foxym zgodnie zdmuchnęliśmy dwie świeczki na szczycie małego tortu.
– Dobra, to kroimy ciacho! Z drogi, z drogi, brać sobie talerzyki i ustawiać się w kolejce, jak chcecie dostać kawałek! – zarządziła Chica, ku zgrozie Mangle chwytając za nóż. – Panowie solenizantowie pierwsi – stwierdziła uprzejmie, krojąc tort na nieco nierówne kawałki i nakładając mi jeden na papierowy talerzyk.
Nie odmówiłem i od razu sięgnąłem po plastikowy widelec. Jebać ekologię, dziś się dobrze bawię.
– Serio, to chyba najlepsze urodziny, jakie miałem. No aż nie wiem, co powiedzieć, ziomeczki – mówiłem, w przerwach pomiędzy kolejnymi kęsami tortu.
Nie obchodziłem hucznie tego dnia już od dobrych czterech lat, oczywiście z własnej woli, więc tym bardziej powaliła mnie ilość gości i przepych, z jakim wszystko zostało urządzone. Niby coś tam chłopakom z dekoracjami pomagałem, ale nie miałem pojęcia, że efekt końcowy będzie tak widowiskowy.
Mieszkanie Foxy’ego może nie było jakoś przesadnie duże, w dodatku miał nad sobą sąsiadów, którzy w razie czego gotowi byli dzwonić na policję, ale mimo tych drobnych niedogodności udało się urządzić niezłą domówkę.
Nie mam pojęcia, skąd rudy wytrzasnął taki tłum znajomych, moich przyszła ledwie garstka, na dobitkę ktoś z tej garstki przyprowadził moją byłą, z którą rozstałem się w niezbyt miłych okolicznościach i zrobił się mały kwas. Niunia niby udawała, że wymazał jej się z pamięci okres naszego chodzenia, ale i tak pilnowała, by krótka rozmowa, którą siłą rzeczy zmuszeni byliśmy odbyć, nie wybiegła poza tematy przywitania i rzuconego na odczepne: „Fajna ta impreza”. Ach, no i jeszcze wpadł BonBon, także miałem dodatkową osobę do wypatrywania w tłumie i konsekwentnego jej unikania.
Po spławieniu byłej i ominięciu szerokim łukiem Toy Bonnie’ego, miałem chwilę na pogadanie z kumplami ze szkoły, z którymi wciąż utrzymywałem jako taki kontakt; potem ktoś puścił na cały regulator muzykę i mniej więcej wtedy z chaosu zaczęła się robić apokalipsa, a Freddy zmuszony był dwukrotnie wychodzić i uspokajać spieklonych sąsiadów, którzy grozili dzwonieniem po psy.
Był alkohol (którego miałem nie tykać, ale oczywiście wyszło jak wyszło, bo szkoda mi było odmówić), byli znajomi, były niunie, nawet jakieś prezenty podostawałem, generalnie kontakt ze światem zaczął mi się urywać po czwartej szklance odświętnej whisky, którą Foxy’emu sprezentowali Chica, Mangle i Spring. Ten ostatni, rzecz jasna, unikał mnie jak tylko mógł, symbolicznego: „Zdrowia, idź się utop” też poskąpił. Mówiąc szczerze, wbrew moim wcześniejszym słowom, miałem gdzieś tam z tyłu głowy cichą nadzieję, że Złotko odpuści i wyjdzie z inicjatywą rozmowy. Oczywiście to tylko marzenie ściętej głowy, bo nie mogłem oczekiwać, że pan idealny zniży się do tego poziomu i przeprosi za swoje fochy. Wtedy może łaskawie zdecydowałbym się przeprosić również za swoje, ale to by były naprawdę bardzo łaskawe i bardzo niechętne przeprosiny, pełne wyrzutów i buńczucznego ofuknięcia, żeby mu w pięty poszło, jak bardzo jestem, cholera, urażony.
Goście zaczęli się rozchodzić koło wpół do jedenastej w nocy, jako że już o północy mieliśmy pociąg. O dwudziestej trzeciej w mieszkaniu nie został już nikt poza naszą szóstką i ogromnym syfem, jaki nasi znajomkowie byli tak łaskawi po sobie zostawić. Intrygowało mnie, dlaczego jedna z szafek w kuchni wyglądała na nadpaloną.
Ach, no i był tu jeszcze jakiś znajomek, czy tam członek rodziny rudego, który miał nas podrzucić na dworzec, a potem zająć się jego mieszkaniem. Facet był po odwyku, także w czasie urodzin skusił się co najwyżej na Pepsi i jako jedna z nielicznych osób mógł podwieźć naszą paczkę na dworzec. Znaczy się, teoretycznie i Freddy byłby w stanie poprowadzić, bo ledwie usta w szampanie umoczył, Spring za to niczego nie tknął, ale co mielibyśmy zrobić na tym dworcu z autem? Zaparkować na tydzień? Zwłaszcza, że okoliczne osiedle słynęło z leniwej policji i podejrzanie częstych kradzieży?
Jakoś zataszczyliśmy rudego do samochodu, wcześniej przygotowane torby i walizki z rzeczami upchnęliśmy do bagażnika, pięć razy sprawdziliśmy, czy niczego nie zapomnieliśmy, a po upewnieniu się, że jest dobrze, zapakowaliśmy się do auta… co okazało się dość trudne, zważywszy na to, że łącznie z kierowcą była nas siódemka.
Może faktycznie powinienem był nie żreć tyle tych ciast, miałem niepokojąco zgodne z prawdą wrażenie, że z całego naszego towarzystwa moja szanowna dupa zajmowała najwięcej miejsca. No, ale jakoś sobie z tą drobną przeszkodzą poradziliśmy; konkretniej rzecz ujmując, Chica zdecydowała się władować Mangle na kolana.
Na miejsce dotarliśmy stosunkowo szybko, także mieliśmy chwilę czasu na względne ogarnięcie się przed przyjazdem pociągu (który swoją drogą i tak się spóźnił), nawet Foxy zaczął przypominać stworzenie będące w stanie funkcjonować samodzielnie. Sukces!
Nie to, żebym w ostatnim czasie się jakoś szczególnie mocno przepracowywał, ale serio brała mnie podjarka na myśl o tych małych wakacjach. W mojej głowie cały ten urlop prezentował się naprawdę cudnie: rozgrzany piasek na plaży, spokojne morze, niknące gdzieś na linii horyzontu,  intensywnie błękitne, bezchmurne niebo, w oddali słychać mewy, a ja cudnie się bawię z przyjaciółmi… i Springiem. Choć z nim to się akurat nie będę cudnie bawił, za duży kwas. No i powinienem uwzględnić w tym perfekcyjnym wyobrażeniu te wielkie tłumy półnagich, w większości hojnie otłuszczonych, turystów. I fakt, że bieganie po plaży – biorąc pod uwagę mój poziom pecha w ostatnich latach – najpewniej skończyłoby się nadepnięciem na jakiś ostry kawałek żelastwa, szklane odłamki z rozbitej butelki albo cholerną pszczołę, która akurat postanowiła zagrzać sobie tyłek na piachu.
– Święty Yodo, gdzie ten pociąg… – Chica jako pierwsza postanowiła przerwać ciszę i dać upust irytacji.
– Pewnie zaraz będzie. Uwierz, że ja też chciałbym być już w trakcie podróży, a nie siedzieć tutaj i niańczyć tego, pożal się Boże, pijaka. – Freddy rzucił Foxy’emu mocno poirytowane spojrzenie, w odpowiedzi na które rudy wykrzywił się w agonalnych konwulsjach, coś tam mamrocząc, że on nigdzie nie musi jechać, bo już słyszy w głowie ocean.
Na całe szczęście pociąg spóźnił się ledwie kwadrans, więc po salwie marudzenia i kilku niepokojących myślach, że niechybnie zamarznę i skonam na tym dworcu, w końcu mogliśmy wsiąść do środka.
Bileciki zostały przeze mnie już wcześniej zakupione, tak więc bez większych problemów mogliśmy się skupić na znalezieniu sobie kilku wolnych miejsc. Podejrzanie dużo starszych ludzi tym pociągiem jechało; babcie nie mają co robić na emeryturze, tylko jeździć po nocach?
Trochę nas porozrzucało po całym wagonie, wywalczyłem sobie fotel gdzieś mniej więcej w środkowej części, obok jakiejś, zaczytanej w harlequinowym romansidle, staruszki; Freddy, Foxy i Spring znaleźli sobie azyl na tyłach, Mangle siedziała dwa miejsca przede mną, a Chica prawie na samym przodzie.
Jeszcze nim ruszyliśmy, udało mi się zagadać do babci obok mnie, zapytać, czy jedzie do tego samego miasta co my, a gdy przytaknęła energicznie, nagle z zaczytanego mola zamieniając się w uroczą starowinkę, poprosiłem, żeby mnie obudziła, jakbym przysnął, co było więcej niż pewne. Chyba nie wyczuła zamaskowanego wodą kolońską i oranżadą alkoholu, bo – jak znam życie i kościelne bereciki – nie byłaby taka miła i chętna do pomocy.
Rozsiadłem się wygodnie, zerknąłem przelotnie przez oparcie fotela do tyłu, gdzie siedzieli chłopcy i ta mała menda. Fazbear robił za żywą poduszkę dla rudego, rudy zaliczał zgona, a siedzący tuż obok nich Spring, jak zwykle coś czytał, choć zapowiadało się, że lada chwila on też odpadnie. Wyglądał na zmęczonego.
Powieki mi ciążyły, ale nie mogłem zasnąć. Obserwowałem a to staruszków, a to widok za oknem, a to znowuż kumpli, którzy jeden po drugim odpływali, aż w końcu zostałem jedyną przytomną osobą z naszej paczki. Fajnie, jak się obudzimy, to będziemy już na miejscu. Ziewnąłem i na moment przymknąłem oczy. Nawet nie zarejestrowałem, kiedy zasnąłem.


– Dojechaliśmy, proszę pana – usłyszałem nad sobą miły głos starszej pani.
Nie do końca ogarniałem, byłem tak zmulony, niewyspany i obolały, w dodatku z kapciem w ustach i upierdliwie bolącą głową, że najchętniej po prostu nakryłbym się kołdrą po sam nos i obrócił dupą do wszystkich, którzy mieli czelność próbować mnie wyciągnąć z łóż… ja nie byłem w łóżku.
– Bonnie, wstawaj! Jesteśmy! – Głos Chici dobitnie przywrócił mnie do rzeczywistości, a po ogarnięciu, że to pociąg, a nie ciepły pokoik, zerwałem się z miejsca jak błyskawica i prędko porwałem swoją torbę, wpychając się w tłum i wychodząc z pojazdu, przez ramię rzucając niewyraźne podziękowania dla babci, która była łaskawa mnie obudzić.
W pierwszej chwili owiał mnie przyjemny, chłodny powiew wiatru. Zarąbiście, momentalnie otrzeźwiałem, a ciężka, pulsująca głowa na moment przestała boleć.
Dopiero po chwili ogarnąłem, że coś jest nie tak. Że mimo wszystko jest zdecydowanie za zimno, w dodatku… mam halucynacje, czy wszędzie wokół leży bita śmietana?
– O mój… – Freddy, który wysiadł zaraz za mną, zamarł w bezruchu, z przerażeniem rozglądając się po okolicy.
– Błosze… – Foxy prawdopodobnie zmartwił się w równym stopniu co jego facet, ale wolał iść i kulturalnie rzygnąć do śmietnika, niż publicznie obnażać się ze swoimi emocjami.
– Nie żebym spodziewał się takiego obrotu spraw, ale coś tak czułem, że ten debil wszystko spieprzy. – Spring oczywiście musiał wtrącić swoje trzy grosze.
On i Freddy praktycznie nie pili, więc im o wiele łatwiej przyszło ogarnięcie faktu, który do mnie dotarł dopiero po dłuższej chwili.
Góry.
Byliśmy w jebanych górach, po kostki zanurzeni w świeżym śniegu, zamiast nad cholernym morzem, po kostki zanurzeni w ciepłym piachu.
– … Źle wysiedliśmy? – zapytała wychodząca z pociągu Chica, niepewnie rozglądając się to w jedną, to w drugą stronę.
– Dobrze, to właśnie nasza stacja. – Na dowód Freddy wskazał jej kciukiem wielki, uroczy napis na drewnianej tablicy, witający turystów wytłuszczoną nazwą miasta… czy może raczej wygwizdowia totalnego.
– Ale… to głupio zabrzmi, byłam pewna, że jedziemy nad morze… – bąknęła nieśmiało blondyna, stając niepewnie obok bruneta. Chwilę później dołączyła do niej Mangle i zarzuciła jej na ramiona swoją bluzę.
– Bo jechaliśmy, ale ktoś, nie będę wskazywał palcem – zaczął Spring.
– To Bonnie – wtrąciła Mangle.
– Najwyraźniej kupił bilety na zły pociąg. Nie mam pojęcia jakim cudem, ale gratulacje, mój drogi, przyjechaliśmy na kompletne odludzie, w dodatku ośnieżone odludzie, mając przy sobie butelkę kremiku do opalania i krótkie spodenki! Ja nie chcę nic mówić, ale jeżeli nadal wszystko będzie szło tak źle, jak do tej pory, to posłużysz nam za rozpałkę.
– Ale ja…! – Szybko zacząłem łączyć w głowie natłok informacji, jednak im usilniej próbowałem skleić jakiś broniący mnie argument, tym perfidniej ból głowy kradł mi słowa. – No dobra, przyznaję, moja wina! Po prostu wróćmy tym pociągiem z powrotem do domu i tyle, wakacje nas ominą, ale przynajmniej nie zamarzniemy.
– Co fakt to fakt – przyznał Fazbear. – Problem w tym, że nie mamy kasy. Wziąłem ze sobą tylko drobne, chciałem na miejscu wybrać z bankomatu większą sumę… a jak z wami?
– To samo – przyznali Mangle i Spring.
– A ja wzięłam ze sobą kilka dyszek! – pochwaliła się Chica, rozpinając swoją torbę podróżną i wyjmując z ukrytej kieszonki kilka rzuconych luzem banknotów.
– To i tak za mało, starczyłoby tylko na jeden bilet… może pożyczmy od kogoś? – zaproponowałem, jako że nie było czasu biegać po miasteczku i szukać bankomatu.
– Bonnie, szczerze wątpię, by którakolwiek z tych babć – tu Fazbear wskazał ręką tłumek staruszek, które wysiadły razem z nami – zechciała poświęcić całą swoją skromną emeryturę, by zafundować grupce nieznajomych bilety. Podkreślmy, że pewien procent owych nieznajomych jest nietrzeźwy. – Brunet zgromił wzrokiem swojego kochanka, który pozbierał się już po porannym pawiu i wrócił do nas, za nic mając wściekłego Fazbeara, którego postanowił użyć jako podpórki.
– No to co robimy w takim razie? – dopytała Chica.
– A może jedna osoba wróci do domu, weźmie auto i jakoś się tutaj dostanie po resztę? – zaproponował Spring.
– Ta, to nawet dobry pomysł… choć w sumie, do tego miasta prowadzą jakiekolwiek drogi, czy tylko pociągiem można się tu dostać? – zapytała Chica.
– Szczerze mówiąc nie widziałem, żeby-MATKO BOSKA CZĘSTOCHOWSKA, POCIĄG NAM ODJEŻDŻA! – ryknąłem o wiele za głośno, ale zamierzony efekt osiągnąłem, zwróciłem uwagę całej naszej grupki i – to już niezamierzenie – kilku osób wokół nas.
– Ja go złapię! – oznajmił Foxy i ruszył dzikim pędem za powoli rozpędzającym się pojazdem. A raczej próbował ruszyć, bo już po pierwszym kroku potknął się o własną walizkę i runął jak długi, ryjem trafiając w udeptany, rozpaćkany śnieg.
– Nasz wybawca… – Freddy wywrócił oczami i z zażenowaniem zaczął zbierać kochanka z ziemi.
No i co? No i zostaliśmy na stacji z walizami, ubrani w koszulki na krótki rękawek, Chica w spódniczce „za dupę”, jak to się mówi, a ja i Foxy w krótkich spodenkach. Nawet nie skomentuję spojrzeń oddalających się staruszków, którzy ukradkiem zerkali na nas jak na uciekinierów z wariatkowa. W sumie nie było co się im dziwić, temperatura była albo na minusie, albo bardzo jej bliska, a myśmy marzli, poubierani jak na plażę, czyli tam, gdzie pierwotnie mieliśmy się znaleźć.
– Rany, jak pizga! – Blondyna zapięła bluzę od swojej dziewczyny aż pod samą szyję.
– Wisi tu gdzieś jakiś rozkład? Może niedługo będzie jechał następny pociąg? – podsunąłem. A nuż się trafi, że za godzinę znowu coś przyjedzie, może wtedy udałoby się wysłać jednego z nas do domu, by mógł uratować resztę. Rozejrzeliśmy się po całej stacji, ale poza plakatem reklamującym podejrzany hotel, nie znaleźliśmy nic, dlatego właśnie zaczepiłem ostatnią babcię, która jeszcze nie zdążyła uciec. – Przepraszam, wie pani, kiedy będzie jechał jakiś pociąg w drugą stronę?
– Ależ oczywiście, kochanieńki. W środę – odparła wesoło, z szerokim uśmiechem na ustach. Chyba nie zauważyła jak bardzo wszyscy zbledliśmy na te słowa.
– No ładnie… – burknąłem, wracając do swojej paczki. – To co teraz?
– Trzeba znaleźć jakąś bazę i przeczekać, póki nie uda nam się wrócić. Raczej nie ma co stać na tej stacji i marznąć, chodźmy na miasto – zadecydowało Złotko, pomagając Freddy’emu wziąć rudzielca pod ramię i wspólnymi siłami zaczęli go ciągnąć w kierunku czegoś, co chyba było… chodnikiem? Lub raczej udeptaną, ziemną ścieżką, którą udali się starsi ludzie, ci z pociągu. – Nie chcę nic mówić, ale masz zamiar tak stać, czy pomożesz dziewczynom z tymi walizkami? – dodał Spring, w miarę możliwości obracając się przez ramię i rzucając mi niepochlebne spojrzenie.
W głowie szumiało mi coraz głośniej, ale teraz do szumu alkoholowego doszedł szum irytacji. Nie ogarniałem? Pewnie, że nie. Ale Mangle i Chici bym samych z bagażami nie zostawił, Freddy i Spring dali radę wziąć swoje rzeczy, ale walizę rudego to zostawili, do tego była jeszcze moja torba no i tobołki dziewczyn.
– Dobra, to robimy tak… czekaj, kochana, odsuń się trochę – poinstruowałem, biorąc w pierwszej kolejności swoją torbę na jedno ramię, na drugie dźwigając bagaż Mangle, a walizki Foxy’ego i Chici w jedną i drugą rękę. Ta dziewczyny miała przynajmniej rozkładaną rączkę i kółka, ale rudy był na tyle wredny, by mieć bardziej staroświecki model, który musiałem dźwigać bez wspomagaczy.
– Daj spokój, Bonnie, przecież poradzimy sobie ze swoimi bagażami – poinformowała mnie mocno niezadowolona Mangle.
– Poza tym chyba nie powinieneś tej ręki aż tak przesilać, co nie? – dodała niepewnie Chica.
– Ejejej, dżentelmen dam w opałach nie zostawi. A że ja nie jestem dżentelmenem, a wy nie jesteście w opałach, bo pewnie świetnie dałybyście sobie radę, to zrobimy tak: poniosę je aż nie dojdziemy do miasta. Potem przejmujecie pałeczkę, zgoda? I nie, to żaden seksizm, zwykła uprzejmość, poza tym Spring pewnie miałby świetny powód do dogryzek, gdyby zobaczył, że nie chodzę obładowany jak osioł… – westchnąłem ciężko i pogodzony ze swoim losem, ruszyłem za chłopakami. – A, Mangle, w mojej torbie powinna być na wierzchu bluza, chcesz? – zapytałem, no bo jednak dziewczyna w samej bokserce została i chociaż próbowała to ukryć, trzęsła się jak policzki tej zaczytanej babci, co to koło mnie siedziała.
– Pewnie, dzięki. A ty…? – wymownie wskazała zamaszystym ruchem ręki na mój wątpliwej jakości strój i rozpięła do połowy jedną z kieszonek torby przewieszonej przez moje lewe ramię, prędko odnajdując w niej rzeczoną część garderoby.
– A ja jestem za gorący, żeby zmarznąć. – Zaserwowałem jej firmowy uśmiech i ruszyłem za chłopakami.
Foxy chwiał się niemiłosiernie, a że swoje ważył, to ściągał chłopaków zamiennie na lewą i prawą stronę szerokiej dróżki.
Przez bity kwadrans co rusz Chica wyciągała telefon, ale wyglądało na to, że na tym wypizdowiu sygnału ni jak nie złapie. Super, utknęliśmy tu na chuj wie ile i nawet nie mieliśmy jak powiadomić naszych bliskich, że umrzemy w śniegowych trumnach, dodatkowo w miasteczku, które wszyscy zapewne pomylą z nadmorskim kurortem.
A trzeba było kupić bilety w dwie strony i nie odpierdalać maniany, że w trakcie urlopu dołączy do nas znajomy Freddy’ego i z nim wrócimy po kilku dniach do domu, bo facet ma duże auto.
– Patrzcie, to chyba jakiś… hotel? Schronisko? Cokolwiek, gdzie można się przekimać? – odezwał się Freddy, z braku wolnej ręki pokazując kierunek głową.
– Na to wygląda – przytaknąłem mu, pociągając co chwila nosem. Przemarzłem, zresztą jak wszyscy. Tyle dobrego, że zimno i wizja nadchodzącej zagłady skutecznie odciągnęła uwagę mojej paczki od zbiorowego zlinczowania mnie za tą „małą” wpadkę z biletami. – Chodźcie, sprawdzimy czy mają jakieś wolne pokoje.
– A co z kasą? Raczej nam nie starczy – zauważyła Chica, wtulając się bokiem w Mangle, byle tylko ukraść dla siebie nieco ciepła.
– Wolę siedzieć w recepcji, niż na dworze; wejdźmy i ogarnijmy ceny, nawet jeśli nam nie starczy, to przecież możemy zapytać, gdzie tu jest bankomat, jeden z nas do niego pójdzie i tyle – stwierdził Spring, podobnie jak Freddy już ledwo dając radę z dźwiganiem walizy i skacowanego rudzielca. Tym gorzej, że do wejścia owego hoteliku prowadziła kaskada starych, zniszczonych i oblodzonych schodów.
– I telefon. Bankomat i działający telefon, a nuż mają tu jakiś starodawny sprzęt, którym da się nawiązać łączność z resztą świata i powiadomić rodziny gdzie mogą znaleźć nasze ciała. – Optymizm Mangle jak zwykle był bardzo pocieszający, ale miała rację. Trzeba było ogarnąć, gdzie w tym wygwizdowie jest sygnał, ewentualnie popytać, czy ktoś nie ma może jakiegoś tresowanego gołębia, czy innego szpaka pocztowego.
– Popieram. Ej, chłopaki, pomóc wam? – zapytałem, widząc, że Freddy ze Springiem średnio byli w stanie zmusić Foxy’ego do tego, żeby wszedł po tych schodach, a nie biernie dawał się po nich ciągnąć, o mały włos nie serwując im widowiskowej wywrotki.
Niby po lewej stronie była umocowana jakaś barierka, ale nie wzbudzała sobą zaufania. Stara, wygięta i przeżarta rdzą, zdawało się, że może ją położyć byle mocniejszy podmuch wiatru. Hotel albo klepał biedę, albo zwyczajnie nie ogarniał, że ma przed wejściem co najmniej trzydzieści stopni kamiennego mordu i jednak jakaś solidniejsza podpora przy wchodzeniu by się przydała.
– Nie trzeba, dajemy radę – odparł Freddy, Złotko zaś milczało, najpewniej wstrzymując się od jakiegoś złośliwego komentarza.
Obecnie dźwigałem tylko swoją torbę i bagaż rudzielca, jako że dziewczyny odebrały już swoje rzeczy, więc nie byłem aż tak przeciążony, by nie wspomóc chłopaków; zwłaszcza, że ci mieli niezły rozpierdziel z podtrzymywaniem Foxy’ego.
Mimo przeszkód udało nam się dotrzeć do hotelu bez ofiar w ludziach. Zaraz po wejściu buchnął w nas powiew ciepłego powietrza, dając nadzieję na przetrwanie tych pomylonych wakacji. Chyba jeszcze w życiu tak mocno Bogu nie dziękowałem za przywilej bezkarnego zagrzania tyłka, choć musiałem przyznać, że nagła zmiana oświetlenia z bladych promieni wschodzącego słońca na ostrą żarówkę, wywołała u mnie spory wir w głowie.
– Turyści…? – Recepcjonista był wyraźnie zdziwiony naszym nagłym wtargnięciem do środka, naniesienia mu tony śniegu z przemoczonych butów i zbiorowego westchnienia ulgi, wspartego mentalnym lamentem nad tym, jak blisko śmierci byliśmy.
– Znalazłoby się miejsce dla sześciu osób? – pierwszy wyrwałem się z pytaniem. Nawet gdybyśmy znaleźli telefon, to szczerze wątpiłem, by udałoby nam się ściągnąć tu kogoś jeszcze dzisiaj, tak więc priorytetem było załatwienie sobie bazy na noc.
– Mamy co prawda mały remont, ale kilka pokoi jest zdatnych do użytku. Macie szczęście, że w tym okresie nie przyjeżdża zbyt wiele osób, inaczej ciężko byłoby was tu upchnąć. – Podstarzały recepcjonista miał twarz gargulca, który nie słyszał o czymś tak abstrakcyjnym, jak uśmiech, ale głosem mógłby małe kaczuszki na obiad wołać, po prostu istna słodycz, nijak nie pasująca do tego szorstkiego oblicza.
– Jest jeszcze taka sprawa, że chwilowo nie mamy pieniędzy. Znajdziemy tu gdzieś może jakiś bankomat? – dodał Fazbear, wraz ze Złotkiem starając się posadzić rudego na ustawionej pod jedną ze ścian, kanapie. Mebel wyglądał na jedyną w miarę nową rzecz w całej recepcji.
– Bankomat znajdziecie po drugiej stronie miasta, trzeba przejść przez taki mały lasek i zaraz za nim znajdziecie ciąg sklepów, będzie gdzieś wśród nich. Kiedyś jeden był i tutaj, a teraz trzeba iść do tamtego taki kawał… – poinformował uprzejmie staruszek, wywód kończąc cichym westchnięciem. – A wasz kolega to się dobrze czuje…? – zapytał niepewnie, wskazując na zgonującego Foxy’ego, który ledwo dawał radę siedzieć prosto na tej kanapie i jedynie jego zbolałe pomruki dawały nam znać, że facet ciągle żyje.
Rany, po tej jeździe pociągiem był jeszcze bardziej martwy, niż przed.
– Tak, tak, wszystko w porządku, musi po prostu odpocząć. – Freddy starał się wyglądać na opanowanego, ale coś mi podpowiadało, że pod tą warstwą pozornego stoicyzmu nieźle się w nim gotowało.
– A jakiś telefon też byśmy tutaj znaleźli? – dodała Chica, opierając się plecami o ścianę i próbując jak najszybciej rozgrzać zamarznięte ciało. Nie pomagał fakt, że była cała przemknięta od śniegu, zarówno tego prószącego, jak i zalegającego na ulicy, podobnie jak my wszyscy.
– Zasięgu brak, co? Turyści ciągle na to narzekają – zaśmiał się dobrotliwie i sięgnął pod ladę, wyciągając spod niej stary, zakurzony telefon. Taki tradycyjny, z tarczą zamiast klawiatury do wybierania numeru. No jak żywcem z filmu wyjęty, nie miałem okazji nigdy takiego zobaczyć na żywo. – Proszę, możecie wykonać telefon, jeśli potrzebujecie!
Dziadek Złote Serducho normalnie; w większych miastach za coś takiego recepcjonista zapewne zażądałby kilku dyszek, które wcisnąłby we własną kieszeń.
– Dziękujemy uprzejmie – Mangle z pełną kulturką posłała staruszkowi miły uśmiech i podeszła do telefonu. – To do kogo dzwonimy?
– Do tego kolegi Foxy’ego może? – zaproponowałem.
– Facet ma trochę za małe auto na taką ilość osób, a ja nie mam zamiaru cisnąć się przez kilka godzin w mikroskopijnej przestrzeni, będąc brutalnie dociskanym do drzwi przez twoją szeroką dupę – prychnął Spring. Z jednej strony sukces, odezwał się do mnie! Z drugiej strony porażka, bo zrobił to tylko po to, by brutalnie potwierdzić moje wcześniejsze obawy.
Jak na zawołanie błyskawicznie przystawiłem dłonie do lewego i prawego boku, a potem uniosłem je, próbując zachować między nimi wymiar moich bioder.
– Eeej… Jestem prawie pewny, że Foxy ma tyle samo w pasie! – żachnąłem się, ale nikt nie zwrócił na mnie większej uwagi.
– Rudy, ten twój znajomek miałby od kogo pożyczyć większy wóz? – Mangle spróbowała, ale doczekała się ze strony Foxy’ego jedynie siarczystego chrapnięcia, bo chłopak zdążył już przysnąć na tej kanapie.
– Może bezpieczniej będzie przedzwonić do mojego znajomego, z którym mieliśmy wracać znad morza, co? – zaproponował Fazbear, wyjmując phone i szukając w nim odpowiedniego numeru na liście kontaktów.
Odnalazł go już po chwili i podyktował Mangle, a gdy dziewczyna wprowadziła ostatnią cyfrę, brunet przejął od niej słuchawkę i przystawił do ucha.
Nie mogłem uwierzyć, ale naprawdę udało mu się dodzwonić z tego złoma! Cud! Najprawdziwszy cud, że wciąż funkcjonują na świecie centrale obsługujące wybieranie pulsowe! Chyba że ten staruszek ma niezłą smykałkę do majsterkowania i jakoś sobie ten staroć przerobił... mniejsza o to, Alleluja i inne hosanny na choince! Będziemy żyć!
– Lefty? Freddy z tej strony, mam do ciebie ogromną prośbę. Tak się niefortunnie złożyło, że jesteśmy w jakimś małym miasteczku w górach, nazywa się tak samo, jak to nadmorskie, w którym mieliśmy się spotkać – wyjaśnił prędko, jakby obawiając się, że zaraz perfidność losu przerwie mu połączenie i nie zdąży wszystkiego powiedzieć. – Posłuchaj, jesteśmy tu bez niczego, nie mamy pieniędzy, zasięgu, a na śnieg możemy wyjść co najwyżej w cienkich bluzach. Naprawdę potrzebuję, żebyś nas odebrał, oczywiście pokryję koszty paliwa i… tak, ta sama. Jutro? Dobra. Dobra, rozumiem. Trzymaj się. – Lider z niezbyt zadowoloną miną odłożył słuchawkę.
– I…? – Oczekiwałem natychmiastowych wyjaśnień.
– I jest lepiej, niż było, ale ciągle źle. Plus, że Lefty wie, gdzie jesteśmy, więc nie umrzemy. A minus, że przyjedzie dopiero jutro, więc tak czy siak musimy przeżyć noc w tej zamrażarce. Bez obrazy – mruknął do recepcjonisty. – W każdym razie, tak czy siak trzeba się wybrać do tego bankomatu, musimy mieć z czego opłacić pokoje… no i przydałoby się znaleźć jakiś sklep, bo domyślam się, że posiłki nie są tu wliczone w cenę? – Staruszek pokręcił głową, chowając telefon z powrotem pod blat. – No właśnie… to ja idę, wy wynajmijcie pokoje, płatność ureguluję ze swoich pieniędzy, jak tylko znajdę ten bankomat, w porządku? – Tu lider zwrócił się do staruszka za ladą.
– Oczywiście, nie ma problemu. Radziłbym ci się spieszyć, pogoda jest tutaj o tej porze naprawdę kapryśna, kto wie, czy za kilka godzin nie będzie zamieci śnieżnej – ostrzegł nas.
– Zamieć, tylko tego brakuje, żebym nazwał dzisiejszy dzień najgorszym w całym moim życiu… – burknął ponuro Fazbear. Zwykle starał się nam przewodzić i podtrzymywać na duchu, ale widać było, że cała sytuacja mocno wytrąciła go z równowagi. Choć i tak nas ratował, w końcu zgodził się opłacić hotel z własnych środków, nie marudząc, że dopiero co wydał majątek na zarezerwowanie pokoi w luksusowym hotelu nad morzem, do którego ostatecznie nie trafiliśmy, na dodatek skrócił nasz pobyt tutaj o dobrych kilka dni, dodzwaniając się do swojego znajomego.
– Pójdę z tobą, Freddy – zaoferowała Mangle.
– Jesteś pewna? Nie wolisz tu zostać i się zagrzać? – zapytał ją lider, nieco niepewny, czy w wypadku groźby zamieci powinien kogokolwiek ze sobą brać.
– No właśnie, przecież ja mogę iść! – wyrwałem się od razu. Sumienie mi ciążyło, nie chciałem siedzieć na dupie, tylko jakoś odkupić swoje winy.
– Ejej, bo zaraz wszyscy pójdziemy do tego bankomatu! – ostudził nas Fazbear, widząc, że i Chica ma zamiar wyrwać się z propozycją pójścia w charakterze osoby towarzyszącej. – Sądzę, że Bonnie mi wystarczy – zadecydował.
A już myślałem, że postanowi iść sam, każąc mi grzać siedzenie na recepcji i czuć się winnym. Może małe odmrożenia pomogą mi wyzbyć się tego tragicznego poczucia bycia osobą zasługującą na chłostę?
Wyszliśmy na zewnątrz zaopatrzeni w bluzę, którą wcześniej pożyczyłem Mangle, wiatrówkę i szalik, o którego spakowaniu Chica sobie nagle przypomniała.
Śnieg padał, owszem, ale gdyby patrzeć na to zza okna, to nie przyszłoby człowiekowi na myśl, że wyściubienie nosa z ciepłego domku grozi natychmiastową hipotermią. Prószyło, słonko wznosiło się coraz wyżej, rzucając długie cienie drzew i domów na zasypaną, nieco błotnistą drogę, widok jak z obrazka. Tymczasem było tak kurewsko zimno, że szczypało w płuca przy oddychaniu. Najgorszy był wiatr – niby to lekki, niesforny, ale jak dmuchnął, to miało się wrażenie, że zostawia po sobie na skórze szron. Miałem realne obawy, że w połowie drogi zamienię się w gigantyczną bryłę lodu i zostanę w tym miasteczku już na zawsze, w charakterze straszydła na niegrzeczne dzieci.
– A więc, – zaczął Freddy, starając się utrzymywać dość energiczne tempo marszu – jak to się stało? W sensie, z tymi biletami? – zapytał. Nie słyszałem w jego głosie wyrzutów i pretensji, a jedynie ciekawość.
– No… sam nie wiem. Kupiłem bilety na stronie, były dwa… O chuj, już wiem. Po wpisaniu nazwy miasta wyświetliło mi się ono podwójnie, nie doczytywałem się szczegółów, bo nie przyszło mi do głowy, że chodzi o dwa różne miejsca. No i wybrałem nie to, co trzeba, po prostu kliknąłem w byle które. – Zaliczyłem mentalnego facepalma, kiedy dotarło do mnie z jak bardzo debilnego powodu wylądowaliśmy na tym zadupiu.
– Chciałbym to ująć jakoś delikatnie, ale skłamałbym, gdybym stwierdził, że każdemu mogło się zdarzyć. – Lider zdobył się na wymuszony uśmiech, zręcznie wymijając zamarzniętą kałużę.

***

– Kto dzwonił? – Scott wrócił do salonu, niosąc ze sobą miskę popcornu, którą położył na niskim stoliku przed kanapą. Tego im obu było trzeba – dobrego fantasy na DVD, góry żarcia i wzajemnego towarzystwa.
– Mój synek, zapowiedział, że jutro po tajniaku chciałby się spotkać. Ex mnie do niego nie dopuszcza, stęsknił się, brzdąc jeden – mruknął średnio przejętym tonem i wyciągnął rękę w kierunku miski z prażoną kukurydzą, biorąc sobie pełną garść i zapychając nią buzię. – Haho he haheh hohohu, hohe!
– Przełknij, potem mów, bo się oplujesz, to raz – pouczył go Scott, włączając film i biorąc sobie ledwie kilka ziarenek na dłoń. – Dwa, jesteś pewien, że sobie poradzisz? Wiesz, nie chcę, żebyś przez to jedno spotkanie zniszczył miesiące ciężkiej pracy i wrócił do fazy początkowej.
– Czyżbyś się martwił? – Bishop posłał mężczyźnie zalotny uśmiech i sięgnął po kolejną garść kukurydzy, zerkając to na ekran telewizora, to na Scotta.
– Że zrobisz coś głupiego? Owszem, martwię się, bo czasami jesteś wybitnie nieogarnięty i nieprzewidywalny.
– Przesadzasz. Ej, idziesz jutro do pracy? – zapytał Vince, nurkując ręką pod stolik, w pogoni za pojedynczym kawałkiem popcornu, który miał czelność próbować mu uciec.
– Ano idę. Czemu pytasz?
 Pomyślałem, że moglibyśmy znowu zrobić sobie taki luźny wieczorek. Film wybrałeś beznadziejny, ale bądźmy szczerzy, wątpię, żebyśmy go oglądali dłużej, niż przez kwadrans – stwierdził bez najmniejszej krępacji, wracając do poprzedniej pozycji po odnalezieniu zaginionego , prażonego ziarenka.
– Czy to kolejna z twoich zboczonych aluzji? – Cawthon posłał mężczyźnie czujne spojrzenie, nieznacznie się od niego odsuwając.
– Zdecydowanie tak. – Vincent uśmiechnął się szeroko i przysunął do Scotta, całując go w policzek.
– Dekiel – burknął Cawthon, ale nie mógł powstrzymać delikatnego uśmiechu, który wkradł mu się na usta. – Czekaj, przedzwonię do Fredbeara, zanim zapomnę. – Mężczyzna sięgnął do kieszeni po swój phone, wolną ręką odpychając coraz nachalniejszego Vincenta.
– Do Fredbeara? Po co? – zdziwił się Bishop, starając się pokonać przeszkodę w formie ręki Scotta.
– Czasem go proszę, żeby po zmianie zaczekał kilka minut zanim przyjdę. Ostatnimi czasy dzięki tobie zdarza mi się spóźniać, szef nie byłby zadowolony, gdyby kilka razy w tygodniu lokal był praktycznie pusty przez blisko pół godziny po wyjściu woźnych – odpowiedział, wybierając z listy kontaktów odpowiedni numer. – Vincent, cholera, uspokójże się na moment! – Ani prośby, ani odsuwanie się nie przyniosło efektów, tak więc ostatecznie strażnik zmuszony był wstać z kanapy i wyjść na moment do kuchni. – Fred? Mam do ciebie wielką prośbę – odezwał się, gdy tylko usłyszał nieco zamyślone: „Tak?” po drugiej stronie.
– Hej Scott. Zgaduję, że chcesz, żebym na ciebie jutro poczekał, co? – Mężczyzna starał się brzmieć luźno, ale dało się wyczuć nutkę zmęczenia w jego głosie. W tym tygodniu pracował dzień w dzień, miał prawo być wykończony.
– Jeśli to nie problem, to tak, prosiłbym. Wybacz za to zawracanie ci głowy – przeprosił, w gruncie rzeczy czując się dosyć głupio, że bez mrugnięcia okiem zaczął wykorzystywać lekką naiwność i dobre serducho Fredbeara przez własne słabostki i wieczne uleganie Vincentowi.
– Nie ma sprawy. A z Vincem w porządku? – dopytał Fredbear,
– W gruncie rzeczy tak – przytaknął, przygryzając lekko dolną wargę, gdy poczuł wkradające mu się pod koszulkę, zimne dłonie Bishopa. – Momentami wręcz za dobrze...

***

– Nie ma tragedii, przeżyjemy! – zawołała radośnie Chica, z błogim westchnięciem rozkoszując się deszczem czekolady. Dosłownie. Niunia wyłożyła się na jednym z łóżek w pokoju i tonęła w czekoladkach, chipsach i różnorakich słodkościach, które wysypywałem na nią z wielkiej reklamówy.
W drodze powrotnej od bankomatu zahaczyliśmy z Fazbearem o okoliczny sklepik, w którym nakupowaliśmy co nam w ręce wpadło, byle tylko wszyscy mogli aż do jutra zachrupywać stres.
– Mów za siebie… – burknął Foxy, nadal z kacem i zmulony jak ruska dziwka po praktykach na Syberii, ale przynajmniej w miarę przytomny.
– Nikt ci nie kazał tyle chlać – syknął Freddy, gromiąc swojego kochanka spojrzeniem Meduzy. – A tak poza tym, jak chcecie podzielić się pokojami? – zapytał.
Z tego co się zorientowałem, w całym tym pseudo hoteliku były na chwilę obecną cztery pokoje: jeden trzyosobowy, dwa dwuosobowe i jeden czteroosobowy. Nie chcieliśmy, żeby Freddy wydawał na nas więcej, niż to konieczne, więc zajęliśmy trzy i czteroosobowy pokój. Wychodziło nieco taniej, niż gdybyśmy zajęli trzy pomieszczenia.
– Tu dziewczyny i Spring, w tym drugim ty z Foxym i ze mną? – podsunąłem, widząc, że Chica już się poczuła jak u siebie na tym łóżku, a jednocześnie chciałem za wszelką cenę rozdzielić się ze Złotkiem. Kto wie, czy ten mały fiut w nocy nie zamieni się w pana kręgów piekielnych i siłą umysłu nie wbije mi jakiejś wyjątkowo twardej sprężyny prosto w dupsko?
– Ja się zgadzam – poparła mnie Mangle, przysiadając na krańcu materaca obok swojej dziewczyny i biorąc z jej twarzy paczkę ciastek.
– Ja też – dodał po chwili Freddy, a wraz z nim głośnym pomrukiem aprobaty podzielił się z nami Foxy.
Spring jedynie kiwnął lekko głową. Oj, już ja wiedziałem, że za brak głośniejszej odpowiedzi odpowiedzialna była jakaś wyjątkowo wredna złośliwość, którą blondyn nie chciał się dzielić z resztą ekipy.
Podzieliliśmy się więc na pół, Spring i dziewczyny zostali w pokoju, gdzie wywaliliśmy na łóżko i podłogę całe nasze zdobyte żarcie, a ja i Freddy zgarnęliśmy kilka paczek chipsów i dwa jogurty, po czym wzięliśmy Foxy’ego i zataszczyliśmy aż do czteroosobówki, żeby nieco się ogarnąć.
Przede wszystkim wypakowaliśmy większość zabranych ze sobą rzeczy i zaczęliśmy kminić, które z nich pomogą nam przetrwać. Główny problem stanowiły zmoknięte ubrania, tu jednak na pomoc przyszła nam blondyna, która z jakichś przyczyn zabrała ze sobą suszarkę. Serio? Czy ona upchnęła w tej małej torbie cały dom?
No, w każdym razie najpierw ubrania posuszyły one i Złotko, potem my, nieco się przy okazji rozgrzewając od ciepłego powietrza.
W drugim punkcie, kiedy już ciuszki były w miarę suche, zajęliśmy się załatwianiem Foxy’emu czegoś na ból głowy. Mój już dawno przeszedł, w przeciwieństwie do rudego nie piłem na urodzinkach jak dziki wielbłąd. Na całe szczęście recepcjonista był człowiekiem starszym i trzymającym pod ladą nie tylko telefon, ale i kilka opakowań leków, w tym takich zwykłych, przeciwbólowych.
Zgodził się pożyczyć rudzielcowi jedną tabletkę, także mieliśmy szczerą nadzieję, że za jakiś czas choć trochę mu ulży i przestanie tak marudzić.
Kilka kolejnych godzin większość z nas przeznaczyła na drzemkę. Osobiście byłem padnięty po niewygodach pociągu, w którym ledwie zdołałem przymknąć oczy, a potem jeszcze po tym całym stresie związanym z przyjechaniem do niewłaściwego miasta.
Kiedy się obudziłem, okazało się, że staruszek z recepcji miał rację. Śnieg za oknem z niewinnego prószenia przeistoczył się w szalejącą nawałnicę, raz po raz strasząc głośnymi świstami wiatru.
Na obiado-śniadanie zaserwowałem sobie przeciętny jogurt z owocami, a po nim pół paczki chipsów. Zdrowe odżywianie – nadchodzę!
Gdybyśmy byli nad morzem, to właśnie wsuwałbym sobie jakąś pyszną, wędzoną rybkę, a nie chińskie śmieci z czegoś, co naśladowało spożywczak, a w czym poza surowymi ziemniakami kupić można było tylko tanie podróby znanych słodyczy. Ci staruszkowie z miasteczka byli na diecie kartoflanej, mieli gdzieś ukryty supermarket, czy zwyczajnie nasz pech był większy, niż początkowo sądziliśmy i poszliśmy do sklepu w okresie przeddostawowym?
– Rany, dopiero popołudnie…? – jęknął załamany Freddy, wysuwając rękę spod kołdry i sprawdzając godzinę na leżącym blisko niego, phonie.
– Niestety… może pójdziemy do dziewczyn coś porobić? Raczej nie damy rady zahibernować się do jutra i obudzić w momencie, w którym ten twój kolega po nas przyjedzie.
– Niezły pomysł – wtrącił się Foxy, powoli wstając ze swojego łóżka. Niebywałe ile ten facet pił i jak szybko po tym trzeźwiał.
– Obraź się na mnie, ale naprawdę chciałbym, żebyś choć raz czuł się po alkoholu kompletnie nie do życia przez dłuższy okres czasu, wiesz? – odezwał się Freddy, mocno wahając się przed wyjściem spod kołdry. Niby w hotelu grzali, ale i tak nie była to temperatura, która pozwalała latać po pokoju bez koszulki i nie nabawić się od tego gęsiej skórki.
– A zdobyłbyś się raz na jakieś miłe słowa – prychnął rudy, wstając ochoczo jak poranny… przepraszam, popołudniowy skowronek. Położyliśmy go w ubraniach, więc w przeciwieństwie do mnie i Fazbeara, jego nie owiał tu i tam lekki chłodek.
Starając się im nie przeszkadzać, szybko zacząłem się ubierać.
– Zdobyłbym się, gdybyś przestał chlać jak dziki, ilekroć nadarza ci się do tego okazja! – odparował lider.
Krótka sprzeczka swój finał znalazła w ciążącej, niezręcznej ciszy, którą Freddy i Foxy usilnie starali się ignorować, ja zaś marzyłem tylko o spierdoleniu z pola zasięgu tej rakotwórczej atmosfery, zanim któryś z nich uznałby mnie za zbędny balast w ich niemej wojnie.
Już nawet nie dokończyłem jogurtu, po prostu wypadłem stamtąd jak oparzony i czym prędzej pognałem w kierunku pokoju lasek… i tamtej pizdy.
Niby zapukałem kulturalnie, ale mimo to nie czekałem na jakiekolwiek przyzwolenie na wejście, po prostu wepchnąłem się do środka.
– Cześć dziewczyyy… y? A co tu się odbywa?
Zatrzymałem się w progu, niepewny któremu z obecnych tu zjawisk powinienem w pierwszej kolejności poświęcić swoją uwagę: Mangle, używającej Złotko jak żywego manekina we fryzjerskich praktykach, mordującego mnie wzrokiem Springa, który powoli odłożył czytaną przed chwilą książkę na szafkę, nie ruszając przy tym głową, by przypadkiem nie zepsuć fryzury, jaką kobieta próbowała mu ułożyć, czy może Chice, na wpół leżącej na podłodze, a nogami opartej o łóżko… inaczej, ja miałem szczerą nadzieję, że to była ona, bo spod góry papierków po słodyczach niemal nic nie było widać. Chwila… nasze zapasy! Zabite i rozszarpane na śmierć!
– Zajmujemy sobie jakoś czas, nudno tu w cholerę, śnieg sypie, a odsiecz nadciągnie dopiero jutro – poinformowała łaskawie Mangle, tonem: „Widzę, że ogarniasz co się dzieje, po prostu jestem wkurzona i musiałam to powiedzieć na głos”.
– Ejejej, Mangle, nie demonizuj, nie jest tak źle! – wtrąciła blondyna, odkopując się spod papierków. – Ja mam słodycze…
– Raczej „miałaś” słodycze – poprawiła ją białowłosa.
– Spring ma książkę… – Chica podjęła kolejną próbę.
– Którą przed chwilą skończył – sprostowała dziewczyna.
– A ty możesz poćwiczyć swojego fryzjerskiego skilla! – dodał kurczaczek z nagłym przypływem entuzjazmu w głosie.
– Nie lubię fryzjerować, a zajęłam się tym w akcie gorzkiej desperacji – burknęła ponuro białowłosa. – Chica, słońce, przestań się oszukiwać. Siedzimy na kompletnym zadupiu, kawał betonu dzieli nas od śmierci z wychłodzenia, nic nie możemy z tym faktem zrobić aż do dnia jutrzejszego, a na domiar złego recepcjonista wyrywa sobie wąsy plastrem z nadgarstka, kiedy myśli, że nikt nie patrzy.
– Tu się muszę zgodzić, bywałem na o niebo lepszych wakacjach, niż te – dodało Złotko, szybkim spojrzeniem posyłając mi jakże wymowną informację o przewidywanej dacie mojego zgonu.
– Wiecie… – zacząłem, próbując jakoś uspokoić sytuację. – Może i nie jest za wesoło, ale zamiast siedzieć i robić sobie  Kucyki Agonii i Warkocze Hańby, moglibyśmy… pogadać? W coś zagrać? – podsunąłem desperacko, z krzywym uśmiechem na jeszcze bardziej krzywym ryju. – Zaraz dołączą Foxy i Freddy, co wy na to?
– Rozmowy na tę chwilę nie popieram – stwierdziła dobitnie Mangle.
Może i miała rację, jakby rudy z Fazbearem zaczęli dyskutować albo – co gorsze – ja ze Springiem, to ino krwawe strzępy by się po nas ostały, a do domu wróciłby jedynie naderwany kawałek mojego uroczego jelita. Nie, to zdecydowanie nie jest dobra pora na rozmowę, nie kiedy szerzą się kwasy, a sytuacja nie sprzyja dobrym nastrojom.
– A co z graniem? – dopytała blondyna, wykopując się spod sterty opakowań i siadając na podłodze. – Masz konkretnie pomysł w co, czy ot tak zarzuciłeś?
– Cóż… na „Mafię” jest nas trochę mało i pewnie szybko by się znudziło – mruknąłem niepewnie i oparłem się plecami o ścianę.
W tamtym momencie dołączyli do nas Foxy i Freddy.
– Co jest? – zapytał rudy, od razu siadając na łóżku Chici i ziewając potężnie.
– Myślimy w co by można razem zagrać, żeby zabić czas – wyjaśniła krótko Mangle.
– Ja bym był za klasycznym: „Prawda czy wyzwanie?” – podsunął rudzielec.
– Ej, to niezła myśl, ja się zgadzam! – ożywiła się od razu blondyna.
– Czy w obecnej sytuacji to nie jest trochę… ryzykowne? – zapytałem niepewnie, nerwowo drapiąc się po policzku.
– W jakim sensie „ryzykowne”? – Fazbear uniósł pytająco brwi, siadając na łóżku naprzeciwko drzwi, które jako jedyne było wolne.
– Nie żeby coś, ale w tej chwili mogę stać się ofiarą wyzwań w stylu: „Wsadź fiuta w rurę od odkurzacza!” w ramach zemsty za te bilety – uświadomiłem, ze sztucznym uśmiechem na ustach. To raz, a dwa, że nie zamierzałem ryzykować czynnej interakcji ze Springiem.
– Bonnie, daj spokój, nikt by ci w życiu czegoś takiego nie zrobił, to ma być tylko zabawa! – zapewnił brunet, ale jakoś mnie tym nie przekonał, zwłaszcza, że Spring odchrząknął cicho, maskując tym delikatny uśmiech, jaki wykwitł po słowach lidera na jego ustach. Menda mała.
– Ty może nie, ale… – Tu wymownie przejechałem wzrokiem po reszcie zgromadzonych. – Za długo was znam, żeby ufać wam w takich sprawach!
– Okej, okej, to może zamiast samemu wymyślać wyzwania i pytania, będziemy się posiłkować apką? – podsunęła Chica, z niemym szczęściem wyrysowanym na twarzy odnajdując przypadkiem ostatnie ciastko w górze papierków.
– Apką? Rozwiń myśl – poprosiłem, nadal nieufny.
– Mangle ma chyba jeszcze zainstalowane to cudo, prawda? – zapytała swojej dziewczyny, a ta przytaknęła apatycznie, marszcząc przy tym brwi. Widać miała świadomość, że plan blondyny miał jakąś mroczną stronę. – Kiedyś razem się w to bawiłyśmy, to takie „Prawda czy wyzwanie?” wersja dla dorosłych. Ale spokojnie, jest podzielone na poziomy, więc wystarczy wybrać średni, żeby było ciekawie i żeby przypadkiem nie dostać wyzwania w stylu: „Wyliż gracza po prawej”, po prostu może zahaczać o nieco… intymniejsze tematy. Co wy na to? – Jej szeroki uśmiech, gwiazdki w oczach i dziki entuzjazm zaczęły się robić nieco zaraźliwe. Chyba tylko Mangle nie wyglądała na specjalnie przekonaną, mając zapewne dość ciekawe wspomnienia po ich ostatniej, wspólnej grze. – No nie daj się prosić, kocie. I nie próbuj się wykręcać marnowaniem baterii w phonie, czy czymś podobnym, bo raz, że mamy powerbanka, dwa, że nawet jak twój phone padnie, to zostaje nam jeszcze pięć innych – oznajmiła tonem kubańskiego naukowca, chcąc w ten sposób uświadomić białowłosą, że ma gotową odpowiedź na każde jej „ale”.
– No niech będzie… – Mangle westchnęła głośno i wyciągnęła z kieszeni spodni swój telefon, odblokowując go i podając Chice.
– A żeby było ciekawiej, z góry ustalmy, że nie ma wykręcania się. Kto co dostanie, to musi zrobić albo na to odpowiedzieć, zgoda? – Foxy zdecydował się nieco podnieść poprzeczkę.
Nieco niepewnie zgodziliśmy się na jego warunki, choć szczerze przyznam, że nie pocieszył mnie fakt wyboru zadań przez aplikację. Bardzo prawdopodobne, że mój życiowy pech wepchnie mi w ryj wszystko, co najgorsze w tej apce.
Usiedliśmy więc w kółeczku na podłodze, ja oparty plecami o łóżko Springa, po mojej lewej Foxy, obok niego Freddy, a dalej Mangle, Złotko, kończąc na Chice po mojej prawej. Na samym środku naszego Mrocznego Okręgu Nadciągającej Agonii spoczął phone z włączoną aplikacją.
– Dobra, ja to zaproponowałam, więc ja zaczynam. Niech będzie wyzwanie – zadecydowała blondyna i wyciągnęła rękę w kierunku telefonu, pojedynczym uderzeniem palcem w ekran wybierając jedną z dwóch dostępnych opcji. – „Przez piętnaście sekund wykonuj relaksujący masaż osobie, którą wybierzesz”. Widzicie? Mówiłam, że to nie będzie zwyrodniały szajs – stwierdziła lekko, wstając i z uśmiechem podchodząc do Mangle. Wcisnęła się za nią i zaczęła masować jej ramiona.
– Chica, za mocno – poinformowała ją kobieta.
– Wcale nie, jest idealnie, nie wybrzydzaj, wiem co robię – zaśmiała się blondyna, za nic mając powszechną definicję „relaksującego masażu”.
– Chica, połamiesz ją… – zaczął Freddy.
– O ile już tego nie zrobiła – wtrącił Spring.
Po minie niedoszłej fryzjerki mogłem sobie wyobrazić, że nie odczułaby większej różnicy między dłońmi swojego kochania, a skaczącym po niej słoniem, w końcu blondyna miała parę w łapie, choć zwykle – dla własnej wygody – udawała, że „nie ma siły samotnie dźwigać tych wszystkich toreb”.
Po tych piętnastu sekundach Mangle miała już łzy w oczach i z niebywałą ulgą przyjęła powrót Chici na swoje miejsce.
– Może chcesz jakiś Apap…? Ten recepcjonista ma mały zapasik, jakby co – zaproponował niepewnie Freddy.
– Nie, dzięki. Przetrwam – wychrypiała dzielnie, ostrożnie opierając się plecami o łóżko.
Ja tymczasem wylosowałem wyzwanie dla siebie.
– „Pocałuj osobę siedzącą naprzeciwko ciebie” – odczytałem głośno i powędrowałem wzrokiem w pierwszej kolejności na połamaną Mangle, a w drugiej na Chicę. – Te no, miało być luźno! – naskoczyłem na nią.
– Oj nie przesadzaj, nie jest powiedziane GDZIE masz ją pocałować – uświadomiła mnie, wywracając oczami.
– W sumie fakt – zgodziłem się z nią i na kolanach podczołgałem się bliżej kobiety, by ostatecznie ująć jej dłoń i szarmancko ją w nią pocałować.
– Dlaczego kiedy widzę, jak Bonnie cmoka panny w rękę, to mam przed oczami takiego biednego rolnika z podkręconym wąsem, co to lubi wyrywać baronowe? – Rudy raczył podzielić się z nami tym barwnym porównaniem.
– Dlaczego z podkręconym wąsem…? – zapytał Freddy.
– I dlaczego biednego rolnika?! – zakrzyknąłem walecznie, broniąc swojej dumy i wracając na miejsce. – Wypraszam sobie, jak już, to wielmożnego pana na włościach, o!
– Wielmożny pan na włościach ostatnio  staranował gimnazjalistę, jak w spożywczaku zostało ostatnie pudełko lodów na przecenie – mruknął niby od niechcenia Spring, uciekając wzrokiem na lewo, ale jego uśmiech jasno mówił, że miał ze mnie bekę.
– Serio…? – Chica spojrzała na mnie jak na meksykańskiego zamachowca.
– Raz, że dzieciak sam mi wpadł pod nogi, dwa, że za pełną cenę nie byłoby mnie na nie stać, a ja potrzebuję tych lodów do szczęścia, okej? – To „ za pełną cenę nie byłoby mnie na nie stać” chyba kłóciło się z pojęciem pana na włościach i o wiele bardziej kwalifikowało mnie do pospólstwa, ale już kij z tym. – Dobra, dajemy dalej – ponagliłem, chcąc urwać temat i podsunąłem phone Foxy’emu.
– „Wszyscy gracze tej samej płci co ty muszą zdjąć spodnie do końca gry”. Wiecie co, chyba mogłem wziąć pytanie.
– Foxy, ty dupo! Przez ciebie zamarzniemy! – zamarudziłem, ciskając w rudzielca gromami z oczu.
– Nie popisałeś się… – Freddy z rozczarowaniem pokręcił głową.
– Nie spodziewałem się, że tak bezdusznie wbijesz nam nóż w plecy – mruknęło Złotko z zawodem, rozpinając pasek.
– No ludzie, co to ma być za zbiorowy lincz?! To nie moja wina!
– Wiemy, ale kogoś musimy obwinić – stwierdził Fazbear, wzruszając przy tym ramionami, a po chwili wstał i zsunął z siebie spodnie, rzucając je na materac łóżka za sobą, podobnie jak ja, Spring i Foxy.
– Dzięki za wyrozumiałość, bo to przecież nie tak, że nie miałem na to wpływu, co nie… – warknął rudy, zakładając ręce na piersi.
– Trzeba było wybrać pytanie – podsunąłem niewinnie, z rozbrajającym uśmiechem.
– Nie martwcie się, ja nie popełnię tego błędu – oznajmił Freddy, biorąc telefon Mangle do ręki. – „Czy kiedykolwiek zdradziłeś partnera?”.
Po odczytaniu pytania brunet zamilkł na dłuższą chwilę, jakby nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Jezus Maria, Freddy, czy ty się wahasz…?! – Rudy z niedowierzaniem wpatrywał się w milczącego kochanka, powoli zaczynając wątpić w wierność Fazbeara, którego do tej pory miał za ideał w tych sprawach. Nie to, żeby sam był do końca święty i w razie czego mógł się o coś chłopaka czepić.
– Nie, ale mam nadzieję, że przez chwilę miałeś zawał. Wciąż jestem na ciebie zły za to bezmyślne upicie się na imprezie, mimo że wcześniej mówiłeś mi coś o tym, że będziesz się starał ograniczać alkohol – wytknął mu, mrużąc groźnie oczy. – Nie, nie zdradziłem.
– Nie wątpiłem w to ani przez chwilę, słoneczko. – Na twarzy Foxy’ego w jednej chwili zagościł szeroki uśmiech i nieopisana ulga.
– Wątpiłeś. Mocno. Przez prawie pół minuty – burknął Freddy. – Mniejsza, kontynuujmy. – Brunet podał phone Mangle.
Dziewczyna przez dłuższą chwilę trzymała urządzenie ekranem do siebie, także niezbyt mieliśmy jak zobaczyć, co jej wypadło. Po jej minie wnioskowałem, że zaraziłem ją pechem.
– „Przez dziesięć sekund symuluj seks w swojej ulubionej pozycji”. Coś tak czułam, że trafię na jakiś idiotyzm – westchnęła ciężko, nie do końca wiedząc jak się do tego zabrać.
– Zaraz idiotyzm, to po prostu odważne wyzwanie! Zresztą, przy kim jak przy kim, ale przy nas chyba nie musisz się wstydzić, co nie? – Szeroki, zachęcający uśmiech na moim jakże powabnym i krzywym ryju raczej nie zachęcił jej do kontynuowania, a prędzej wywołał realne poczucie zagrożenia gwałtem.
– Taa, brzmisz niezwykle wiarygodnie, siedząc przede mną bez spodni – mruknęła bez przekonania, patrząc nieufnie to na mnie, to na rudego, to na Chicę, jakby spodziewała się, że ktoś z naszej trójki albo się na nią rzuci, albo ryknie śmiechem, jak tylko zacznie.
– Nie z własnej woli, marznę przez rudego! – wybroniłem się.
– Nie przeze mnie, tylko tą zasraną apkę, dajcie mi spokój! – ofuknął się Foxy, wywracając oczami. – Dobra, dawaj, Mangle – ponaglił ją.
Dziewczyna, wciąż lekko się wahając, powoli dźwignęła się na kolana, uniosła wysoko biodra, rozkładając nieco bardziej uda, podparła się od przodu rękami i zaczęła poruszać miarowo biodrami w górę i w dół.
No, jedno jest pewne, Chica – która obecnie spłonęła rumieńcem – musiała mieć fajne widoki wieczorami.
– Nie chcę narzekać, ale sądziłam, że najbardziej lubisz… – zaczęła blondyna.
– Pogadamy o tym później, a teraz, błagam, nie wprowadzaj reszty w szczegóły, dobrze? – poprosiła Mangle, kończąc ten krótki spektakl i z godnością siadając ze skrzyżowanymi nogami na swoim miejscu.
Foxy wyglądał, jakby ledwo powstrzymywał się od wtrącenia jakiegoś dupojebnego komentarza, na szczęście ostry wzrok białowłosej i mocny kuksaniec od Freddy’ego szybko przywróciły go do porządku.
– Dobra, zdaje się, że moja kolej – odezwał się Spring, zgarniając phone Mangle. – „Opowiedz  jak wyglądał twój pierwszy raz”. Serio komuś z was chce się tego słuchać? – westchnęło Złotko, nagle pożałowawszy, że wybrało pytanie.
– Tak, bardzo chcemy, siedzimy w tym wszyscy i wszyscy się poświęcamy – stwierdził rudy, wymownie wskazując na swój brak spodni.
– Co fakt, to fakt – poparł go Freddy, a chwilę po nim włączyła się i Chica.
Ja z kolei wolałem udawać, że mam to kompletnie w dupie, choć szczerze mówiąc to całkiem interesowała mnie jego odpowiedź.
– No dobra – westchnął po chwili. – To było… bodajże  czternaście lat temu, byłem wtedy w liceum i chodziłem z gościem z równoległej klasy. Raz w życiu udało mi się wtedy pojechać na jakąś droższą wycieczkę, na którą dobierali osoby z innych klas, także mój facet też się zabrał. Nocowaliśmy w jakimś małym pseudo hoteliku, takim mocno starym; pamiętam, że na ścianach było popowieszanych pełno zwierzęcych głów, skór i poroży. Któregoś wieczoru klasa wyszła wieczorem na jakiś jarmark w okolicy, kilka osób wolało zostać, w tym ja i on. Siedzieliśmy wszyscy w takim niby saloniku na piętrze, w końcu reszta poszła spać, my dwoje zostaliśmy sami i… no, samo poszło. Sceneria jak z przerysowanego romansidła, przesadnych szczegółów pewno nie chcielibyście poznać, więc powiem tylko, że zapiąłem go na dywaniku ze sztucznej, niedźwiedziej skóry – wyznał szczerze i bez większej krępacji.
– Wow, to musiało być super uczucie mieć swój pierwszy raz przy kominku i na misiu… to serio ładnie brzmi – rozmarzyła się Chica, zerkając wymownie na swoją dziewczynę. – Nie podejrzewałabym cię o taką romantyczność!
– A ja nie podejrzewałbym cię o takie przejęzyczenie, chciałeś chyba powiedzieć, że to on zapinał ciebie – wtrąciłem, z przeuroczym uśmiechem na ustach.
– Nie, nie chciałem. Ty chyba nie myślisz, że całe życie tylko dawałem, co? – Spring uniósł brew, wyraźnie zaskoczony moim jakże beznadziejnym tokiem myślenia.
– Blondwłosy, pedantyczny kurdupel, sam przyznaj, że to nie brzmi jak materiał na ruchającego maczo – prychnąłem z nieukrywaną kpiną w głosie.
– Zdziwiłbyś się, deklu. Szczerze mówiąc zaczynałem jako przysłowiowy „ten na górze”, w późniejszym czasie próbowałem obu „ról”, a potem pojawiłeś się ty i już w sumie nie miałem nic do gadania. – Odwdzięczył się równie urokliwym uśmiechem i podał telefon Chice.
Okej, tego się nie spodziewałem. Serio? Ja naprawdę wiedziałem o nim tak mało, mimo tego, że znaliśmy się już tak długo?
W sumie… jakby się tak zastanowić, to nigdy jakoś specjalnie nie zależało mi na szczerych pogadankach o życiu. Jak już wychodziły jakieś randomowe fakty, to zwykle tyczyły się mnie, a nie jego. Super, żądałem stałości od osoby, którą przez rok interesowałem się praktycznie tylko w kwestii łóżka. Nie ma to jak zrobić z siebie kompletnego palanta.
Po pierwszej kolejce tej naszej małej zabawy wszyscy się rozluźnili i zdawało się, że minęły te początkowe opory przed robieniem niektórych zadań albo odpowiadaniem na nieco intymniejsze pytania. Jakoś przestaliśmy myśleć o wstydzie i po prostu staraliśmy się dobrze bawić. Chica wygrzebała ze sterty opakowań i papierów po górze słodkości, która w pierwotnym zamyśle miała starczyć dla wszystkich do jutra, a w praktyce przysłużyła się głównie blondynie do zagryzienia stresu (za co bardzo nas przepraszała), parę nieotwartych paczek chipsów, także mieliśmy co w międzyczasie pochrupać.
I tak minęło nam kilka następnych kolejek, byliśmy już naprawdę w szampańskich nastrojach, choć nie polała się ani kropla alkoholu.  Freddy skończył z czołem pomazanym mazakiem w gwiazdki i dźwięczny napis: „Wycieram fiuta w wycieraczkę”, którego sam nie widział, ale podejrzewał, że napisaliśmy mu właśnie coś w tej kategorii, ja zostałem rozebrany do rosołu i byłem już w samych bokserkach, Mangle musiała siedzieć Springowi na kolanach przez dwie rundy, Foxy podejrzanie realistycznie zasymulował orgazm, a Chica wykonała dla mnie ponętny taniec erotyczny ze striptizem, który przerwała jej nagła potrzeba rzygnięcia tym całym cukrem, jaki wcześniej wpierdoliła, na szczęście nie zrobiła tego na mnie, tylko na biedne krzaczki za oknem (mało nie zamarzłem, a okno prawie z zawiasów nie wyleciało, w końcu na zewnątrz była niezła pizgawica), także taniec dziesięć na dziesięć.
– „Zdejmij z siebie wszystkie czarne rzeczy” – odczytałem na głos, momentalnie blednąc. Powoli spojrzałem w dół i odetchnąłem z ulgą, widząc, że bokserki, czyli w tym momencie jedyna część mojej garderoby, są białe.
– Ej no, to nie fair! – zamarudziła Chica.
– Co, wolałabyś, żebym do końca gry świecił gołym fiutem? – uniosłem brwi, mając na ustach perwersyjny uśmieszek.
– Wolałabym nie trwać samotnie w tych męczarniach, czułabym się lepiej, jakbyś miał równie źle, co ja!
– Słońce, bez obrazy, ale nikt nie kazał ci pożerać niemal wszystkich naszych zapasów – wtrąciła białowłosa. – A właśnie, minęły już dwie kolejki? – zapytała Złotka.
– Raczej tak, choć szczerze mówiąc nie zwróciłem uwagi – przytaknął blondyn.
Bez względu na to, czy w istocie minęły, kobieta i tak zeszła mu z kolan.
– Dobra, dobra, to biorę następne  – zaśmiałem się i wylosowałem sobie następne zadanie. – „Wybierz sobie ksywę jako profesjonalna gwiazda porno, od tej pory wszyscy mają się tak do ciebie zwracać aż do końca gry”.
– Ciekawe. To co, „Cep Młócący Ogrody Miłości”, czy „PussyDestroyer69”? – zaproponował rudy.
– Nie bądź wredny, to ma być coś z pazurem, a nie pseudonim brzmiący jak login napalonego gimnazjalisty na stronie z seks-kamerkami! – obruszyłem się.
– Nie przesadzaj, Cep pasuje do ciebie jak znalazł – stwierdził zgryźliwie Spring, o dziwo zbierając wśród zgromadzonych same głosy za.
– Nie mogę się nie zgodzić. Bez obrazy, Bonnie. – Chica posłała mi przepraszający uśmiech.
– Jak mam się nie obrażać, właśnie stwierdziliście, że przywodzę wam na myśl prostej budowy narzędzie rolnicze! – oburzenie pełną parą, ale na towarzystwie nie zrobiło to zbyt wielkiego wrażenia. Grupa zdecydowała za mnie.
– Dobra, dawajcie phone, teraz ja – upomniał się rudy, biorąc od mnie telefon. – „Jaka była najzabawniejsza rzecz, którą zrobiłeś w łóżku?”.
– Zależy, czy na trzeźwo – mruknął pod nosem Freddy, kaszlnięciem próbując zamaskować wkradający mu się na usta, uśmiech.
– Co ty, przecież nigdy nie kochaliśmy się kiedy… byłem… – W tym momencie rudzielec zamilkł, marszcząc mocno brwi i patrząc z lekkim powątpiewaniem na swojego chłopaka. – Czy kochaliśmy?
– Zdarzyło się parę razy, jeżeli mam być szczery. Ale zwykle ograniczało się to do tego, że wskakiwałeś na łóżko z okrzykiem: „Do mnie, moja desko!”, ewentualnie jakimś innym, memicznym zawołaniem, dwa razy w to łóżko w ogóle nie trafiłeś, trzy razy doszedłeś w spodnie zanim w ogóle przyszedłem do pokoju. Mam mówić dalej? Bo przychodzi mi do głowy jeszcze kilka fajnych przykładów i szczerze mówiąc ciężko mi wybrać, który z nich można by określić mianem najśmieszniejszego.
– Nie, nie mów mi więcej, mój światopogląd właśnie runął – burknął niepocieszony Foxy, zakrywając dłonią oczy.
– Moja wina, że tyle chlejesz? – prychnął Fazbear, wywracając oczami.
– Dałbyś spokój. Masz i nie marudź. – Rudy podał mu phone.
– „Czy spałeś kiedyś z osobą niepełnoletnią?”. No… muszę się wam przyznać, że tak. Ale to wynikało z tego, że dość wcześnie rozpocząłem współżycie seksualne i za pierwszym razem ani ja, ani moja partnerka nie mieliśmy ukończonych osiemnastu lat.
– A tego to mi nigdy nie mówiłeś, słoneczko ty moje – powiedział z niezadowoleniem Foxy.
– Bo nie jestem z tego faktu jakoś wybitnie dumny. To było dość nieodpowiedzialne i szczeniackie zagranie, nie myślałem wtedy o konsekwencjach, a dzisiaj mogę tylko Bogu dziękować, że moja była nie zaszła wtedy w ciążę, bo ja byłem bez prezerwatywy i miałem jedynie jej słowo na to, że brała jakieś tabletki antykoncepcyjne – wyjaśnił łaskawie brunet, przekazując phone Mangle. – Uznaj to za jeden z tych błędów młodzieńczych lat, którymi nie lubię się chwalić, a wręcz wolałbym o tym zapomnieć.
– Każdy kiedyś zrobił coś głupiego. Jedni spali z niunią bez gumki, inni grali w słoneczko w gimbazie, jeszcze inni słuchali przebojów zniewieściałych, nastoletnich idoli… albo wlewali sobie wódkę do oczu – stwierdziłem, wzruszając przy tym ramionami.
– Panie Cepie, pan to się już lepiej zamknie – uciszył mnie Foxy. – Dawaj, Mangle.
– Okej. „Przekonaj osobę po twojej lewej, że jesteście stworzeni dla siebie”. – Kobieta odczytała treść swojego zadania i zaraz po tym spojrzała w lewo, prosto na Springa.– No dobra, spróbuję. Jesteśmy dla siebie stworzeni, bo… – I tu się zacięła, patrząc niepewnie to na poirytowaną twarz Chici, która mimo chęci nie potrafiła ukryć lekkiej zazdrości, to na mnie i chłopaków, jakby niemo prosząc nas o podsunięcie argumentów. Nie doczekała się najmniejszej pomocy z naszej strony, więc postanowiła kontynuować na żywioł. – Bo oboje jesteśmy ludźmi…?
– No, ten argument mnie w stu procentach przekonał, jestem twój – powiedziało Złotko, oczywiście ociekając ironią.
– Trudno jest wymyślić coś dobrego tak na poczekaniu. – Mangle zamyśliła się na moment. – Lubisz naleśniki? – zapytała w końcu.
– No lubię… – odparł blondyn z lekkim wahaniem.
– Robiłabym ci codziennie, aż do znudzenia – zaoferowała hojnie.
Chwila ciszy, podczas której Złotko najwidoczniej rozważało wszelkie za i przeciw.
– No dobra, przyznaję, masz mnie. Gdybyś była facetem, to poleciałbym i na ciebie, i na twoje naleśniki, ale niestety, w obecnej sytuacji lecę tylko na to drugie.
– No masz szczęście – wtrąciła Chica z uśmiechem. – Ale na serio, naleśniki Mangle to dziesiąty cud świata.
– Dziesiąty? – Freddy uniósł powątpiewająco brew.
– No ósmy to tyłek Mangle, dziewiąty jej cycki, a na dziesiątym miejscu są jej naleśniki – wyjaśniła blondyna.
– Te, a moimi naleśnikami to żeś gardził! – zbuntowałem się, wtrącając do dyskusji.
– Bo za każdym razem robiłeś z nimi to samo, co z tamtą zapiekanką, Cepie – odparł.
– Do końca życia będziesz mi ją wypominał! Poza tym nie były AŻ TAK spalone, po prostu lubię jak są bardziej zarumienione! – sprostowałem.
– Wiecie co, kij z naleśnikami, ale naprawdę ładnie widzieć, że atmosfera między wami zelżała i zaczynacie mniej agresywnie na siebie reagować – odezwał się Freddy.
Spojrzałem oniemiały najpierw na Fazbeara, potem na Springa, Złotko spojrzało na mnie i w tym samym momencie prychnęliśmy  z niesmakiem, odwracając głowy. O nie, nie, nie, krótka, nieco spokojniejsza wymiana zdań nie oznacza zakończenia wojny, a jedynie zawieszenie broni do chwili powrotu do domu, bo w jednej kwestii się zgodziliśmy – nie chcieliśmy zjebać towarzystwu wyjazdu, zachowując się jak rozkapryszone szczeniaki. Tak więc odpowiedzialnie postanowiliśmy swoje żale wylać w domowym zaciszu.
– Mniejsza, kontynuujmy – zadecydowało Złotko, biorąc phone’a. – „Zamknij oczy. Grupa ma wybrać osobę, która cię pocałuje, musisz odgadnąć kto to”. – Krępująca chwila ciszy, blondyn wyglądał na nieźle poirytowanego. – Wiecie co, nie fatygujcie się. Bez buziaka mogę ze stuprocentową pewnością powiedzieć kogo byście mi podsunęli.
– No nie bądź znowu taki pewny swego. Kogo? – zaryzykowała Chica.
 Cepa.


Bawiliśmy się i śmialiśmy aż do późnego wieczora, nasza obecna gra zaczęła robić nam kwas, więc zmieniliśmy ją na tabu, potem zaryzykowaliśmy jednak z tą Mafią, tyle że przez małą liczbę osób mieliśmy tylko jednego zabójcę (nie zdziwiło mnie, kiedy na końcu wyszło, że to Spring mordował), a jak skończyły nam się pomysły na gry, to zajęliśmy sobie czas zwykłą rozmową, przy akompaniamencie chrupania Laysów i popijania ich jakąś podróbą Tymbarka.
Kiedy wichura w końcu ustała, na dworze było już ciemno, z chłopakami powoli zaczęliśmy się zbierać do swojego pokoju.
– Trzeba częściej organizować sobie takie wieczorki, było śmieszno – powiedział z przekonaniem Foxy, wstając i ubierając spodnie, które stracił dobre kilka godzin temu, a których do tej pory nie chciało mu się wkładać.
– Tak, całkiem przyjemnie posiedzieć, zapomnieć o wszystkim, co… lub raczej KTO nas gryzie i zwyczajnie sobie porozmawiać – dodał Freddy, jako pierwszy wychodząc z pokoju. – Branoc –  rzucił przez ramię do dziewczyn i Springa, ciągnąc za sobą rudego.
– To ja może pójdę się dowiedzieć, czy da się w tym miejscu wziąć ciepły prysznic – odezwała się po chwili ciszy Mangle i równie szybko jak chłopaki przed chwilą, zmyła się z pokoju.
Powoli zacząłem się ubierać po tym wrednym roznegliżowaniu mnie. Jak z początku bez ubrań marzłem, tak teraz, po ich włożeniu, momentalnie zrobiło mi się za ciepło.
– Ej, Spring – zacząłem od niechcenia, zanim zdążyłem ugryźć się w język. – Co miało znaczyć, że potem pojawiłem się ja i już w sumie nie miałeś nic do gadania?
I takim sposobem doprowadziłem do kolejnego, niezręcznego momentu. Chica spierdzieliła wzrokiem na prawo, potem spierdzieliła na lewo, a w końcu ostrożnie odstawiła paczkę chrupek na ziemię i wskazała kciukiem na drzwi.
– Mam wyjść? Chcecie pogadać na osobności? – zapytała, niepewna, czy jej obecność aby nam w tym momencie nie zawadzała.
– Nie ma takiej potrzeby – odparł Spring, posyłając mi zmęczone, mocno niechętne spojrzenie. – A jak myślisz, co to mogło oznaczać, geniuszu? Kiedykolwiek zapytałeś mnie, czy wolę być na górze czy na dole? – Dał mi moment na zastanowienie się, a widząc moją minę, która jawnie mówiła takie: „O chuj, nie pomyślałem o tym!”, jedynie pokręcił głową z politowaniem i posłał mi gorzki uśmiech. – Lepiej idź już do swojego pokoju. Jestem zmęczony ostatnimi dniami, nie mam ochoty na kolejną kłótnię.
Tym to mnie zabił. Jak tak wróciłem pamięcią do tych wszystkich razów, kiedy uprawialiśmy seks, to faktycznie ani razu nie pytałem Springa, jaką… „rolę” chciałby tym razem odgrywać. Jakoś instynktownie próbowałem dominować, nie wyobrażając sobie, by mogło być na odwrót; mało tego – do tej chwili byłem święcie przekonany, że bezbłędnie udawało mi się odczytywać jego łóżkowe aluzje i że wszystkie one prowadziły do bardzo jasnego: „pieprz mnie”. Ta, Sherlock ze mnie jak z wibratora maselniczka... Zaraz, co?
Skinieniem głowy pożegnałem się z Chicą i bez słowa wyszedłem z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Przeszedłem może ze trzy kroki, gdy wtem Spring również opuścił pomieszczenie i dopadł do mnie.
– Dobra, miejmy to już za sobą – zaczął. – Chciałem poczekać na dobrą okazję, ale widzę, że ta się raczej zbyt prędko nie zdarzy, więc… trzymaj. – Podał mi średniej wielkości torebeczkę, taką typowo urodzinową, będącą świetnym zamiennikiem dla drogich pudełek, papierów dekoracyjnych i wstążeczek.
Uniosłem nieufnie brwi i z lekkim powątpiewaniem zajrzałem do środka, będąc pewnym, że wewnątrz ujrzę ładnie zapakowany kubek z nadrukiem: „Chuj ci w ryj, każdy rok przybliża cię do zgonu”, czy coś w tym stylu. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy zamiast jakiegoś okropieństwa ujrzałem wewnątrz nowiutkie słuchawki z wystawy sklepowej, którą jakiś czas temu oglądałem.
W pierwszej chwili miałem na ryju takie: „To żart, tak?” wymieszany z: „Chyba pomyliłeś torebeczki i dałeś mi czyjś prezent”, ale wnioskując po kamiennej twarzy Złotka, które najwyraźniej oczekiwało z mojej strony jakiejkolwiek reakcji, to nie była ani pomyłka, ani kiepski dowcip.
– No… Niezbyt wiem co powiedzieć. Spring, one były wchuja drogie! – wypaliłem w końcu, wyjmując prezent z torebki i wpatrując się w tkwiące za plastikową osłonką, wielkie słuchawki. – Podejrzanie to miłe z twojej strony; nie obrazisz się jak zapytam, gdzie jest haczyk? No i jakim cudem odłożyłeś na nie kasę?
– Dorobiłem, inteligencie. – Tu nastąpiło wymowne wywrócenie oczami. – Nie ma żadnego haczyka, to żaden rodzaj przekupstwa, ani nic w tym rodzaju. Kupiłem je jeszcze ZANIM zaczęliśmy się znowu gryźć, a gdybym ci ich nie dał, to praktycznie wyrzuciłbym kasę w błoto, więc… tak czy siak, nie miałem wyjścia. Choć szczerze mówiąc to sądziłem, że kilka dni się poplujesz i dasz sobie spokój, tymczasem proszę, nadal nie wycofałeś swoich słów, nie wyciągnąłeś ręki na zgodę, nic. Szczerze mówiąc jestem zaskoczony. Serio aż tak poważnie potraktowałeś temat związku? – zapytał i oparł się plecami o ścianę. Trzeba było wykorzystać chwilę prywatności i wyjaśnić sobie kilka spraw, których wcześniej w domu nie chcieliśmy poruszać.
– A wyglądałem, jakbym żartował, kiedy o nim mówiłem? – burknąłem, wzdychając ciężko. – Tak, jestem niedojrzały emocjonalnie, tak, marudzę jak stara baba na straganie, nie, nie jestem zadowolony z tego, że po tak długim czasie oficjalnego tkwienia w strefie seks przyjaciół, nie chcesz się zgodzić na przekwalifikowanie tego na związek. Spring, ty dobrze wiesz, że ja pierwszy raz jestem w takich relacjach z innym facetem, zaczęło mi zależeć, to chyba normalne, że chce jakiegokolwiek punktu odniesienia do „nas”, a nie tylko „ciebie” czy „mnie”.
Blondyn milczał przez chwilę, wpatrzony ni to we mnie, ni w głębię korytarza za mną.
– Nie chcę związku, bo wiem, że i tak nie potrwałby zbyt długo – wypalił w końcu. – Na razie nie chcę się pakować w nic, za co musiałbym być prawdziwie odpowiedzialny. To podejście może ci się wydać dość szczeniackie, ale po epizodzie z Fredbearem chciałem mieć kogoś bliskiego, kto sprawi, że się nie złamię. A nie kogoś, kto będzie na mnie naciskał.
– Nie no, bez obrazy, złociutki, ale ty doskonale wiesz, że ja nie umiem nie naciskać, jak już się w coś wkręcę.
– Ta, problem w tym, że z początku nawet nie sądziłem, że z naszej znajomości cokolwiek będzie. Przecież ci mówiłem po naszym pierwszym razie, że sam byłem zaskoczony tym, jak potoczyła się tamta noc. No dobra, przyznaję spodobałeś mi się z tej krzywej mordy, pomyślałem, że spróbuję do ciebie zarwać, bez cienia nadziei na cokolwiek więcej poza obciąganiem, o którym i tak szybko zapomnimy. Problem zaczął się w momencie, w którym zrobiło się między nami za miło i zacząłeś sobie myśleć, że z tego mogłoby coś być.
– No bo by mogło, gdybyś przestał wydziwiać!
– Nie, Bonnie, nie mogłoby. Dłuższy albo, nie daj Boże, stały związek nie wchodzi tutaj w grę.
– Bo? Jestem za dziecinny? Za głupi? Źle się sprawdzam w roli worka treningowego jak masz zły humor?
– Tak, to dokładnie te argumenty, które chciałem tu przytoczyć, sam sobie odpowiedziałeś na pytanie. Dobranoc – posłał mi wymuszony uśmiech i zawrócił do swojego pokoju.
– Ej, Spring, poczekaj, kurde! Nie urywaj tak chamsko dyskusji! – zawołałem za nim, lecz w odpowiedzi dostałem tylko trząśnięcie drzwiami.


Poranna pobudka nie była AŻ TAK zła, jak się tego spodziewałem. Nikt mnie nie zrzucił z łóżka, nie wbił mi się kolanami w przeponę, nie ćwiczył arii operowych tuż nad moim uchem… tak, to był zdecydowanie jeden z milszych i spokojniejszych poranków w ostatnim czasie.
Na spokojnie się ogarnąłem, Freddy w międzyczasie spróbował jeszcze raz do Lefty’ego przedzwonić, z pytaniem o której mniej więcej będzie. Jak się okazało, mieliśmy czas do późnego popołudnia z zebraniem się i przejściem na drugą stronę miasteczka, gdzie podobno był zjazd z jakiejś pobocznej drogi, którą kumpel Fazbeara mógł się do nas dostać.
– Dobra, plan jest taki – zaczął lider, kiedy zebraliśmy się już wszyscy w pokoju dziewczyn. – Za godzinę wychodzimy na miasto, do tej pory dobrze by było, żebyście trzy razy sprawdzili, czy wszystko macie w walizkach… i żeby Chica ogarnęła ten burdel. – Tu zerknął wymownie na górę papierków.
– Ej no, nie przesadzaj, nie jest tak źle – burknęła blondyna, leżąc na łóżku i smętnie wpatrując się w sufit.
 Gotowi wyjdziemy na miasto, zahaczymy o sklep, żeby kupić sobie coś na śniadanie i będziemy mieli wystarczająco czasu, żeby znaleźć ten zjazd – wyjaśnił.
– Okej, plan brzmi dobrze, jestem za –  zgodziłem się.
 Ja tak samo – zawtórowała mi Mangle, podobnie jak reszta paczki.
Ogarnęliśmy więc prędko, czy przypadkiem czegoś gdzieś nie zostawiliśmy, postaraliśmy się też tak rozdzielić ciuchy, żeby każdy był w miarę ciepło ubrany, dopytaliśmy jeszcze starego recepcjonistę, gdzie dokładnie znajdziemy owy zjazd, żeby za długo nie błądzić, jeszcze chwilę posiedzieliśmy i jakoś nam ta godzina zleciała, a po niej zabraliśmy swoje bagaże i wymeldowaliśmy się z hoteliku.
Wyszliśmy na częściowo zasypaną, a częściowo oblodzoną drogę. Największe wyzwanie? Zejść po tych piekielnych schodach przed wejściem i się nie zabić.
Na całe szczęście kolejny raz mogłem podziwiać cud, jakim był brak ofiar w ludziach po przeprowadzeniu jakże skomplikowanej operacji dostania się na dół.
– Trochę ciężko się idzie w tych zaspach, serio nie mają tutaj odśnieżarki albo jakiejś ekipy z łopatami? – zamarudził Foxy, z trudem przedzierając się na przedzie przez śnieg. Wczorajsza śnieżyca zrobiła swoje.
– Szukaj we wsi pełnej konserwożernych staruszków w berecikach, ekipy młodych i silnych gości, których jedynym zajęciem byłoby usuwanie śniegu z drogi, po której ledwie raz w tygodniu poruszają się stada emerytów, idących na pociąg i z powrotem – burknąłem, wywracając przy tym oczami. Zimno było, a brodzenie w zaspach wszystkim dawało się we znaki.
– Wiesz, Bonnie, gdybyś nie kupił biletów na zły pociąg, to teraz nie przedzieralibyśmy się przez topniejące zaspy, tylko byczyli się na plaży – dodał od niechcenia Spring, idąc kilka kroków za rudym i korzystając z utorowanego przez mężczyznę, przejścia.
– Ta, dokładnie, także jakbym miał wskazywać winowajcę moich zamarzniętych łydek, to bezkonkurencyjnie wybrałbym ciebie! – Rudzielec obrócił się przez ramię, posyłając mi wściekłe spojrzenie skrzywdzonej zakonnicy.
Czy owe wyrzuty mi się należały? Jak najbardziej, ale i tak zwolniłem nieco, by zostać w tyle, schyliłem się i zebrałem dłonią trochę śniegu. Jakby nie było mi już wystarczająco zimno. Wydawało mi się, że celuję w Foxy’ego, ale moje wrodzone upośledzenie dupy sprawiło, że trafiłem śnieżką w Złotko i o ile w przypadku rudego miałem zamiar trafić w plecy i wyzwać go na śnieżkowy pojedynek, o tyle Spring był na tyle niski, że zamiast w plecy trafiłem w kark. Blondyn momentalnie się zatrzymał i powoli obrócił w moją stronę.
To musiało być bardzo nieprzyjemne doświadczenie, zważywszy na demony wkurwu i obrzydzenia moim krzywym ryjem, jakie tliły się w jego poirytowanym spojrzeniu.
– … Pewnie mi nie uwierzysz, ale celowałem w Foxy’ego – wyjąkałem, widząc, że blondyn nie ma zamiaru zignorować wrzucenia mu za kołnierz w chuj lodowatego śniegu.
Nim jednak Spring zdążył drgnąć, czy chociażby pomyśleć o stworzeniu Śnieżki Zemsty, zimny pocisk nadleciał gdzieś od prawej i uderzył mnie prawie idealnie w twarz.
– Wojna na śnieżki! – wydarła się Chica, lepiąc sobie amunicję i posyłając w moim kierunku kolejne kule zniszczenia.
Nikomu się to nie podobało, byliśmy zdania, że lepiej oszczędzać ciepło i w ciszy mieć nadzieję, że nie umrzemy do przyjazdu naszego wybawcy, a mimo to każdy dał się ponieść chwilowej, dziecięcej radości i z wojennym rykiem ludowych barbarzyńców odpowiedzieliśmy na to wyzwanie.
Zdążyłem dwa razy oberwać od blondyny i raz od Złotka, nim sam ulepiłem pierwszą śnieżkę i ponownie cisnąłem nią w rudego, tym razem trafiając bezbłędnie.
Ogień walki rozgrzał nas na dobre, bez żadnych uzgodnień podzieliliśmy się na dwie drużyny, jak to się za dzieciaka robiło na podwórku, kiedy na święta przyjeżdżały wnuki sąsiada i trzeba im było całym osiedlem pokazać, kto tu rządzi. No, wracając do meritum – zrobiły się z nas Team Napierdalacze, czyli ja, Chica i Złotko, i Team Wały Obronne, czyli Freddy, Foxy i Mangle.
– No lepić szybciej te śnieżki, bo nas wymordują jak babcie kościelne satanistów! – Może trochę zbyt agresywnie ponaglałem blondynę, ukrytą za większą z zasp, by sprawniej podawała mi amunicję, z pomocą której udało mi się już znokautować rudego ciosem prosto w ryj i mocno wnerwić Fazbeara, przypierdalając mu śnieżką w poślad, kiedy akurat stracił czujność i na moment się odwrócił, ale sprawa rysowała się o tyle tragicznie, że tamte trójka zajęła obszar pełen wysokich zasp i wzbogacony o kilka śmietników, a my byliśmy prawie centralnie na widoku i bronić mogliśmy się jedynie poprzez nieustanny atak, którym zmuszaliśmy ich do odwrotu.
– Sam lepiej zacznij lepić i daj nam z Chicą rzucać – zadecydował Spring, starając się chociaż częściowo osłonić z pomocą ulicznej latarni. Chudy był, ale nie aż tak, z drugiej strony lepiej taka osłona, niż żadna.
– Te, bez takich, dwa razy trafiłem bezbłędnie! – postawiłem się, w ostatniej chwili uchylając się przed morderczą śnieżką śmierci, wyrzuconą przez Mangle.
– Ta, a śnieżek posłałeś już ze czterdzieści… – Blondyn wywrócił oczami i wychylił się na moment ze swojej prowizorycznej bazy, posyłając śnieżkę prosto w biednego Faoxy’ego, który (poza mną) oberwał chyba najmocniej.
Aż dziwne, że blondyn tak się wkręcił, zwykle stronił od takich rozrywek, a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Tymczasem okazało się, że serio dobrze się bawił, naparzając się z nami na śnieżki.
– Mordy w kubeł albo zaraz obaj będziecie lepić i tylko ja będę rzucać! – Komandor Chica zgromiła nas obu TYM spojrzeniem.
– O tak, jasne, jak zwykle mi się obrywa, bo pan pedant zaczął…! – Już zaczynałem swoje wzbogacone żywą gestykulacją przemówienie, na moment zapominając o toczącej się wokół bitwie, gdy wtem ktoś coś do mnie krzyknął, ja odwróciłem głowę i… dostałem twardą jak chuj Świętego Mikołaja z marketu pigułą prosto w – już i tak wystarczająco żałosny – ryj.
Śnieg na mordzie, śnieg w oczach, straciłem równowagę, nie pomógł fakt, że w miejscu, w którym stałem, miałem pod butami oblodzoną ulicę, a nie miękki puch, także nie minęła sekunda, jak straciłem równowagę i runąłem jak długi prosto na szanowne dupsko, by koniec końców zalec na plecach, rozłożony jak do hard gangbangu, z topniejącym śniegiem na twarzy dla podkreślenia mojej życiowej porażki i faktu, że jeżeli życie zabierało się do kopnięcia mnie w dupę, to zakładało do tego korki.
Mróz szczypał, woda spływała po ryju na kark, byłem ubrany jak na pochmurny dzień w Hiszpanii, innymi słowy czułem się, jakbym zaliczył twarzową wersję: „One man one jar”, gdzie dupą była moja morda, a słoikiem śnieżka.
– Wstrzymać ogień, mamy straty wojenne! – zarządziła blondyna, podchodząc do mnie i klękając obok z lekką obawą, czy jest w ogóle co ratować.
Spring nie był aż tak delikatny. Owszem, zainteresował się moim stanem, ale czułostki ograniczył do trącenia mnie czubkiem buta i wzruszeniem ramionami.
– Wiecie co, może faktycznie powinniśmy już iść. Straciliśmy trochę czasu, a jeszcze powinniśmy zajść do sklepu i kupić sobie coś na śniadanie – zakomunikował Fazbear, gestem dając znać, byśmy pozbierali swoje bagaże i ruszyli za nim w dalszą drogę.
Jakoś wszyscy nagle stracili zainteresowanie moim stanem.
Brzydko, Bonnie, nie zgrywaj pępka świata tylko grzecznie poinformuj ich, że zatrudniłeś się w roli lokalnej padliny!
– Idźcie beze mnie, tylko bym was spowalniał. Nie płaczcie za mną, to nie ma sensu; ma ofiara jest dla was, a nie przez was! Powiedzcie moim rodzicom, że…!
– Okej – odparło Złotko, w ogóle nieporuszone mym losem i nader chętnie potuptało po swoją walizkę, odstawioną na bok, żeby nie przemokła.
– Te, wracaj tutaj, psujesz mi scenę! – zawołałem za nim, ale ani on, ani reszta, nie zwrócili na to szczególnej uwagi.
Widocznie cały dramatyzm musiałem zachować dla siebie, jakoś się z tej ziemi pozbierałem i przemarznięty ruszyłem za resztą, po drodze zgarniając swoją torbę.
Do sklepu dotarliśmy zziębnięci i przemoczeni, ale  to  tylko wzmocniło efekt czystej rozkoszy po wejściu do ciepłego sklepiku.
Wszyscy kupiliśmy sobie po jogurcie, ewentualnie paczce podejrzanych chrupków, które miały nam robić za śniadanie. No, wszyscy poza Chicą, która po wczorajszym zagryzaniu stresu miała kategorycznie dość.
Odczekaliśmy chwilę w sklepie, spokojnie sobie zjedliśmy i wyszliśmy z powrotem na ten mróz, zanim zaczęło nam się robić za ciepło.
Pan recepcjonista dał nam na tyle dokładne wskazówki i zawarł w swoim objaśnianiu trasy na tyle charakterystyczne punkty, że minął ledwie kwadrans, jak udało nam się odnaleźć owy zjazd. Powoli zbliżała się godzina, na którą umówiliśmy się z Leftym.
– Chyba chory będę… – zamarudziłem, pociągając nosem i próbując tak się ustawić, by drzewa okolicznego lasku w miarę ochroniły mnie od wiatru. Buty przemoczone, spodnie od rudego (bo ja oczywiście wziąłem ze sobą tylko rybaczki, więc się Foxy zlitował i pożyczył mi moro, jutro mu je oddam) tak samo, śnieg z twarzy spłynął na szyję i ukrytą pod cienką bluzą, koszulkę.
Zapaleniu płuc – nadchodzę!
– Przez własną głupotę, pozwolę sobie dodać – burknął Spring, mając to szczęście, że jego bluza wyposażona była w kaptur.
– Mam tego świadomość, serio was za to przepraszam, na pocieszenie dodam, że cierpię za ten błąd nie mniej, niż wy… – westchnąłem ciężko, nieco przygaszony powracającym tematem. – No i jak nie odzyskasz kasy za hotel, Freddy, to postaram ci się ją jakoś oddać.
– Daj spokój, nie ma o czym mówić. – Fazbear machnął na to ręką, ale nie byłem pewien, czy serio ta kasa nie robi mu różnicy, czy może po prostu chce szybko urwać temat, bo twarz mu zamarzła.
Trochę nas wywiało, śniegiem jeszcze na dobitkę przyprószyło, ale po cholernych dziesięciu minutach w końcu zauważyliśmy przedzierającego się do nas przez zasypaną drogę, vana. Na całe szczęście więcej było puchu, niż ubitego śniegu, przez który auto kompletnie nie miałoby szansy się przedrzeć, także jakoś dało radę.
Nie znałem tego całego Lefty’ego, ale chuj z tym, w tym momencie miałem ochotę kolesia wyściskać i nie puścić dopóki to Wypizdowie Totalne nie zniknęłoby nam z oczu.
Auto zatrzymało się kilka metrów od nas, a ze środka wyszedł dość wysoki, czarnowłosy facet, wyglądający na jakieś dwadzieścia parę lat.
– Fazbear, gnido, jaka patologia zaciągnęła cię na takie odludzie?! – wydarł się, momentalnie zapinając bluzę aż pod samą szyję i gestem dając nam znać, żebyśmy się ładowali do auta. – Ty sobie, cholera, sprawy nie zdajesz z tego, ile ja się naszukałem za jakąś przejezdną trasą tu do was! No i cholera jasna, skąd tu tyle śniegu?!
Na pierwsze pytanie Freddy automatycznie wskazał na mnie, ignorując głośne chrząknięcie z mojej strony. Na drugie zaś jedynie wzruszył ramionami i podszedł do faceta, obejmując go ramieniem i poklepując po plecach, zresztą ze wzajemnością.
– Jest tylko jedna sprawa, ktoś będzie musiał poprowadzić, bo ja już odpadam – poinformował wybawiciel, zanim zdążyliśmy się załadować do samochodu. – Freddy?
– Nie ma problemu. Masz jakąś nawigację, tak? – dopytał Fazbear, wsiadając na miejsce kierowcy; tuż obok niego, na miejscu pasażera usiadł Lefty, na trzech fotelach za nimi znaleźli się Foxy, Mangle i Chica, a na szarym końcu ja i Spring.
– Ej, Lefty, masz u mnie wielką czekoladę, życie nam uratowałeś! – zakomunikowała Chica, błogo rozkoszując się ciepłym wnętrzem nagrzanego auta.
– U wszystkich masz dług, także wiesz, jakbyś kiedyś czegoś potrzebował, to daj znać! – zaoferował hojnie rudy.
– Na czekoladę się skuszę – przyznał Lefty z uśmiechem.
– I na zwrot za paliwo – dodał Fazbear, odpalając silnik.
I takim sposobem wizja niechybnej śmierci w śniegowych zaspach minęła bezpowrotnie, a auto wykręciło i ruszyło po własnych śladach aż na wąską, zaniedbaną drogę, którą to przedostaliśmy w nieco ruchliwsze strony.
Lefty dość szybko odpadł, facet musiał być nieźle wykończony, my zaś rozkoszowaliśmy się widokami zmieniających się krajobrazów i oddalającego się miasteczka, do którego z pewnością żadne z nas już nigdy nie wróci.
Gdzieś tak po pół godzinie jazdy wrócił nam zasięg, także do każdego momentalnie podochodziły zaległe wiadomości i informacje o nieodebranych połączeniach. Spring zajął się sobą i ogarnianiem phona, więc ja wyjąłem z trzymanej pod nogami torby nowe słuchawki i ubarwiłem sobie drogę ulubionymi piosenkami.

***

– Tak, dzisiaj. – Vincent krzątał się chaotycznie po salonie, jedną ręką trzymając telefon przy uchu, drugą zbierając ze stolika brudne naczynia. – Wiesz co, młody, zrobimy tak: ty z kolegami przyjdziesz po zamknięciu i zrobimy wam prywatną imprezkę, co? A pewnie, że tak można! Tylko… wiesz co, będzie już ciemno, to trochę niebezpieczne, żebyś tłukł się sam po autobusach… ach, siostra jednego z tych twoich kolegów was podwiezie? Jesteś pewny, że się zgodzi? Ach, no to świetnie! – Strażnik zerknął na stojące na kuchennym stole opakowanie leków nasennych, którymi naszprycował Scotta, po chwili decydując się odnieść je na swoje miejsce, czyli do jego sypialni. Jakoś nie miał wyrzutów sumienia. – No to do zobaczenia dzieciaku – pożegnał się i od razu rozłączył.
Wyłączył telefon i rzucił go niedbale na wygniecioną pościel, dłuższą chwilę wpatrując się bezmyślnie w czarny ekranik, nim w końcu otrząsnął się z chwilowej zawiechy i szybkim krokiem ruszył do salonu, by tak samo załatwić phone Cawthona. Mężczyzna, co prawda, spał smacznie i przez najbliższe godziny nawet armata nie powinna go dobudzić, ale Bishop wolał mieć stuprocentową pewność, że jego książę będzie leżał na tej zasranej kanapie, w czasie, kiedy on sam wyjdzie.
Był wyssany z emocji, ale coś podpowiadało mu, że lepiej by było, gdyby udało się uniknąć zamieszania Scotta w tą sprawę.
Szybkim krokiem udał się do łazienki, wpadając do niej jak huragan i od razu odkręcił zimną wodę, którą chlusnął sobie kilkukrotnie w twarz, żeby nieco otrzeźwieć.
Nie miał pojęcia, co tak rozpaczliwie szumiało w jego głowie: ganił się za to, że w umyśle w ogóle pojawiła mu się tak chora idea, czy może za to, że dopiero teraz postanowił ją zrealizować? Nieważne, już było za późno, by liczyć na to, że pojawi się u niego jakikolwiek ludzki odruch, który go zatrzyma.
Może gdyby sumiennie i uczciwie brał leki i chodził na terapię, tak jak udawał przed Scottem, że to robi… może wtedy zagłuszyłby narastające szaleństwo.

***

Podróż autem była znacznie dłuższa, niż ta pociągiem, jako że zdarzyło nam się kilka razy zabłądzić, trafić na roboty drogowe, być świadkami stłuczki drogowej, przez którą musieliśmy zawracać i szukać objazdu… no, trochę się działo, pobłądziliśmy, a do swojego miasta zajechaliśmy chwilę przed północą. Freddy i Lefty byli na tyle mili, że porozwozili nas do domów, nawet Chicę, która mieszkała trochę dalej.
– Dzięki wielkie – powiedziałem, wyciągając z auta swoją torbę. – Jakbyś tej kasy nie dostał z powrotem, Freddy, to jakoś się dogadamy i postaram ci się oddać, dobra?
– Nie wygłupiaj się, nie chcę od ciebie żadnych pieniędzy. – Fazbear machnął na mnie ręką.
– Ej no, ale tamten hotel był w cholerę drogi! W razie czego to postaram ci się oddać ile zdołam, okej? – Upierdliwy byłem, owszem, no ale czułem się w cholerę winny, że Freddy tyle kasy wyłożył, a moje upośledzenie dupy wszystkim zabawę zepsuło i nieźle lidera oskubało.
– No niech ci będzie, jak się dowiem co z tą kasą, to dam ci znać. No, trzymaj się! – pożegnał się i zaraz po tym, jak zamknąłem drzwi, odjechał razem z Leftym, zostawiając mnie i Springa blisko naszego bloku.


– Jakoś nagle zacząłem doceniać twórcę centralnego ogrzewania. Nigdy więcej na Syberię! – jęknąłem żałośnie, jak kłoda padając na swoje łóżko i nawet nie myśląc o ruszeniu swojej torby z rzeczami.
– Z Syberii to ty byś już nie wrócił, wierz mi na słowo – mruknęło bez najmniejszego zainteresowania Złotko, cały czas mając telefon w dłoni. Powoli zaczął wypakowywać swoje rzeczy jedną ręką.
– Za gorący jestem, żeby powalił mnie chłodny wiaterek – stwierdziłem z dumą, wypowiedź zwieńczając głośnym kichnięciem. – Okej, może lekko przeceniam swoje możliwości… – Pociągnąłem nosem.
– „Lekko”? – Uniósł brwi, zerkając na mnie powątpiewająco znad ekranu, a po chwili wyszedł z sypialni i zniknął w kuchni, wracając z niej z kilkoma opakowaniami leków: jedne były przeciwbólowe, inne na ból gardła, a ostatnie na odporność. Do tego wszystkiego dołączyła butelka wody. – Bierz, póki cię całkiem nie rozłożyło. Ostatnie, na co mam ochotę, to słuchać jak marudzisz i robisz z siebie umierającego.
– Bardzo miło, że tak się o mnie, kurde, martwisz. Dzięki – burknąłem, nieco urażony tą ostatnią uwagą, ale bez większego oporu sięgnąłem po tabletki na gardło. Trzeba było skopać złym bakteriom dupska, póki wciąż były w mniejszości!
– Lekarstwa ci łaskawie podałem pod nos, a ty jeszcze narzekasz? – Zmarszczył brwi, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język, nie chcąc zaogniać dyskusji. – Dobra, nieważne. Wychodzę, postaraj się nie umrzeć do mojego powrotu – powiedział, narzucając na siebie bluzę.
– Teraz? Pewnie znowu się będziesz pieklił, jak zapytam dokąd się wybierasz o tak późnej godzinie? Nie żeby coś, ale już jest po północy, ty uważaj, żeby ktoś cię nie zaszlachtował w krzaczkach!
– Poczułeś się przekupiony tymi słuchawkami, że nagle zacząłeś się do mnie normalnie odzywać? – zapytał niespodziewanie, posyłając mi dość niechętne spojrzenie. – Idę do Fredbeara – zaczął wyjaśnienia, jednak już po pierwszych słowach postanowiłem mu przerwać.
– Co? Po cholerę do niego? – Czujność antylopy i agresja rosomaka mode on, prawdopodobnie wyglądałbym w tej chwili naprawdę groźnie, gdyby nie cosekundowe pociągnięcia nosem.
– Siedzi w lokalu i czeka na Scotta, który miał mieć dzisiaj nocną zmianę, a chwilowo kontakt się z nim urwał i nie wiadomo, czy ma zamiar przyjść. Ja wciąż mam urlop, ale Fred idzie jutro z rana do pracy, także lepiej, żebym go zastąpił – wyjaśnił zwięźle, kierując się do wyjścia z mieszkania.
Przytaknąłem niemrawo, wciąż leżąc na łóżku. Scott będzie miał i u Fredbeara, i u Złotka spory dług, jeżeli w ogóle się w robocie nie zjawi. Co prawda targało mną lekkie zmartwienie, bo Cawthon był porządnym facetem i godził pracę z pomocą Vincentowi, przez co owszem, lekko spóźniał się do roboty, ale były to obsuwy w obrębie trzydziestu minut i zawsze chłopaki mieli z nim jakąś łączność; z drugiej strony skłaniałem się ku opcji numer dwa, według której zaplątał się z Vincentem pod kołoderką i nie był w stanie wymacać phone’a.
Zbyt długo głowy sobie tym tematem nie zawracałem, bo po wyssaniu tabletki na ból gardła i wzięciu jakichś innych proszków, zmorzył mnie płytki, chorobowy sen. Serio musiało mnie przewiać, choć nie czułem, by było to coś poważnego. Dzień-dwa poleżę i mi przejdzie.
Przysnąłem może na pół godziny, gdy wtem obudził mnie dzwonek telefonu. Nieco nieprzytomnie najpierw zacząłem się wsłuchiwać z błogim zadowoleniem w dźwięki swojej nowej, ulubionej piosenki, gdy wtem do mnie dotarło, że o kurwa, to nie radio, tylko ktoś dzwoni. Na oślep wymacałem phone na szafce nocnej i nawet nie patrząc kto się do mnie dobija o tak późnej porze, odebrałem.
– Szto? – mruknąłem sennie, nawet nie próbując kryć ziewnięcia.
– Przyjdź tutaj ­– usłyszałem grobowy głos Springa.
Z lekkim zaniepokojeniem przetarłem palcami oczy i podniosłem się na łokciu, próbując ogarnąć sytuację.
– Zaraz, co? O co chodzi? Czemu mam leźć w środku nocy do…
– Zamknij się i po prostu tu przyjdź – przerwał mi, zaraz potem milknąc. Słyszałem tylko jego nierówny oddech.
– Spring, wszystko okej? Co się stało? – spróbowałem ponownie wyciągnąć z niego jakąkolwiek informację. Jak to dobrze, że zasnąłem w ciuchach, po podniesieniu się z łóżka nie musiałem się męczyć z ubieraniem.
– Przyjdź… – powtórzył to jak mantrę, czym jeszcze gorzej mnie zaniepokoił.
A jak moje luźne groźby postanowiły się ziścić i serio ktoś go w krzaczkach napadł? Albo stłukli go jacyś parkowi żule? Ewentualnie Fredbear zmolestował i za drzwi wygonił? Cóż… w wypadku tego ostatniego miałbym mieszane uczucia, z jednej strony szkoda blondaska, z drugiej sobie na to zasłużył, zaś z trzeciej miałbym pewność raz na zawsze, że więcej gościa kijem nie tknie.
– Jesteś w pizzerii? – dopytałem na wszelki wypadek, w biegu łapiąc kurtkę z wieszaka i jakoś pokracznie zaczynając ją na siebie wkładać, próbując przy tym nie odrywać phone’a od ucha. Krótka chwila milczenia, a po niej niemrawe potwierdzenie. – Okej, będę za… no, od piętnastu do dwudziestu minut. Lepiej, żebyś miał serio dobry powód do ganiania mnie po nocy – dodałem na zakończenie i rozłączyłem się.
Jakiś głosik z tyłu głowy podpowiadał mi, że to nie było zbyt codzienne wydarzenie, tak więc warto by się rozbudzić na dobre i pospieszyć.
Mało się na schodach nie wyrąbałem, jak niezawiązana sznurówka postanowiła dać o sobie znać, ponad to musiałem się wracać i drzwi zamykać, bo oczywiście zapomniałem. Wieczór był chłodny, ale w porównaniu do lodówy, jaką zaserwowały nam te pseudo wakacje, zdawało się być niemal ciepło. Szybki marsz prędko przerodził się w bieg, który trwał gdzieś tak do trzech czwartych mojej trasy, potem kondycja mi siadła i mogłem się zdobyć co najwyżej na szybki chód.
Do pizzerii dotarłem dość szybko; od razu skierowałem się do bocznych drzwi, które – jak podejrzewałem – były otwarte.
– Spring…? – odezwałem się zaraz po wejściu.
Nikt mi nie odpowiedział, mimo to wszedłem nieco niepewnie do środka i wyjąłem phone, włączając w nim latarkę. Ciemno było jak diabli, jeszcze bym się o własne nogi potknął i idiotycznie zabił.
O tej porze to miejsce wyglądało naprawdę upiornie, bardziej jak jakiś nawiedzony dom z horroru, niż zwykła, przyjazna dzieciom i portfelom ich rodziców, pizzeria. Aż mnie ciary przeszły, kiedy po wejściu do głównej sali zauważyłem stojące na scenie, trzy duże animatroniki, po chwili dostrzegając, że roboty nie są tu same.
Złotko siedziało na krańcu sceny, ze zwieszoną głową i łokciami opartymi na kolanach, nawet się nie poruszyło, kiedy podszedłem bliżej, oświecając sobie drogę telefonem.
– Spring, cholero jedna, czemu się nie odzywasz? – Podszedłem bliżej i wtedy zauważyłem, że dłonie całe miał umazane świeżą krwią. Mentalny paciorek, myślowe przeżegnanie się, przełknięcie guli w gardle, i opanowanie rozszalałego serducha. Spokój. Rozemocjonowaniem nic tu nie zdziałam, ani tym bardziej nie pomogę. – Co ci się stało? – zapytałem, mając cholerną nadzieję, że głos mi się nie załamał.
Prędko uklęknąłem przy nim , phone odkładając na scenę tuż obok nas i biorąc w ręce jego ubrudzone dłonie, wzrokiem błyskawicznie zaczynając szukać jakichkolwiek zranień. Ubranie czyste i całe, dłonie bez najmniejszej ryski, twarz bez wyrazu, ale nawet siniaka na niej nie było, a więc ta krew prawdopodobnie nie należała do niego… ale skoro tak, to do kogo?
– Kiedy tu przyszedłem, już tam leżał… – mruknął pod nosem, mocno zachrypniętym głosem. Nie patrzył na mnie, nawet nie próbował udawać, że kontaktuje. Martwo wgapiał się w jakiś punkt na podłodze, niemal przy tym nie mrugając.
– Zaraz, co? Kto i gdzie? – dopytywałem, coraz mocniej przerażony tym wszystkim. Co tu się wyprawiało?
Złotko zmarszczyło lekko brwi, a po chwili ciszy nieznacznie skinęło głową na lewo, chcąc mi wskazać drogę.
– Druga sala – wyjaśnił, a raczej tak mu się zdawało.
Ostrożnie wstałem, z lekkim zawahaniem puszczając jego dłonie i zgarniając telefon ze sceny. Jakoś niezbyt mnie teraz obchodziło, że cały będzie umazany na czerwono. Ruszyłem w kierunku drzwi, stanowiących przegrodę między pierwszą, a drugą salą.
Wziąłem głęboki wdech, doskonale zdając sobie sprawę, że wcale nie chcę tam wchodzić, a mimo to pchnąłem oba skrzydła, nie napotykając z ich strony najmniejszego oporu i tym sposobem dostając się do środka. W pierwszej chwili nie dostrzegłem nic niezwykłego, prawdopodobnie przez panującą ciemność i fakt, że skupiałem się tylko na skąpych okręgach światła latarki.
W końcu snop białego światła padł na to, co najprawdopodobniej było przyczyną stanu Złotka.
Ciało.
Czyjeś ciało leżało na podłodze, tuż przy wysuniętym na sam środek, specjalnie przygotowanym, urodzinowym stole. Nie miałem zamiaru podchodzić bliżej i przyglądać się dobrze mi znanej, zastygłej w bezruchu twarzy Fredbeara.
Więcej niż pewne, że dopadła mnie gorączka i stąd taki pojebany koszmar. Choć… czy sny bywają aż tak realne?
Kilka chwil stałem jak wryty, nie mogąc poskładać myśli na ten widok. Szok zaczął nieco ustępować, a gdy tylko odzyskałem władzę w ciele, czym prędzej wypadłem z pomieszczenia, wracając do blondyna.
Nie miałem pojęcia, co robić. Stać i schodzić na zawał, usiąść i faktycznie zejść na ten zawał, próbować nawiązać kontakt ze Springiem, uszczypnąć się, tak na wypadek, gdyby serio to miał być sen, czy może wrócić do domu i udawać, że nic nie widziałem?
– Dzwoniłeś na policję? – zapytałem w końcu, siadając obok niego i biorąc kilka nierównych wdechów.
To pytanie wydawało mi się kompletnie nie na miejscu. Sztywne, pozbawione uczuć, piejące wyłącznie o formalnościach, w czasie kiedy Spring najpewniej powoli umierał sam w sobie. Z drugiej strony może to lepiej, że takie było? Bezuczuciowe i mdłe?
No i… ktokolwiek to zrobił, mógł tu nadal być, czekać na odpowiednią okazję w jakimś kącie i rzucić się na nas w najmniej spodziewanym momencie.
Cholera, trzeba było stąd spadać.
Blondyn powoli pokręcił głową, poruszając ustami w bezgłośnym: „nie”. Skoro on tego nie zrobił, ta powinność spadała na mnie.
Piętnaście procent baterii, cholera by to. Wyłączyłem latarkę w telefonie i drżącą ręką zacząłem wybierać numer na policję.
– To brzmi tak cholernie nierealnie… jakby nie miało prawa się zdarzyć. Co ja mam powiedzieć? „Dzień dobry, chciałem zgłosić morderstwo”? – jęknąłem, z czystą rozpaczą i żałością w głosie.
To wtedy Springtrap, po raz pierwszy odkąd tu przyszedłem, oderwał wzrok od podłogi i przeniósł go na mnie. Chyba wolałbym, żeby tego nie robił; wyglądał strasznie, jak konający pies, który prosi, żeby go dobić. Znowu pokręcił głową, tym razem o wiele wolniej.
– Nie jedno morderstwo, Bonnie – wychrypiał grobowym głosem, od którego aż przeszły mnie ciarki.
– Co…? – Zmarszczyłem brwi, nie rozumiejąc przekazu.
W tamtej sali widziałem tylko ciało Fredbeara. To i tak o jedno za dużo, a blondyn mi tu wyjeżdża z informacją, że tych ciał jest więcej? Tylko gdzie? No i… czyje one były, skoro o tej porze w lokalu był tylko Fred? Zaraz… ten przygotowany stół urodzinowy.
Spring uniósł oblepioną krwią swojego byłego kochanka, dłoń i wskazał palcem za siebie. Obróciłem się, ale z tyłu dostrzegłem tylko te cholerne roboty i tylną ściankę sceny, żadnych makabrycznie rozerwanych zwłok, ani nic z tych rzeczy, przynajmniej miałem taką nadzieję, bo wciąż było cholernie ciemno.
Ostatni raz włączyłem latarkę i oświetliłem nią animatroniki od góry do dołu. Nie od razu spostrzegłem, że wszystkie płaczą krwią.


Nie potrafię opisać tego, co działo się później. To wszystko było jak urywek z filmu – zbyt oderwane od rzeczywistości, by miało możliwość zdarzyć się naprawdę. Jak w standardowej produkcji spod skrzydeł Hollywood – była policja, mnóstwo żółtej taśmy i jeszcze więcej szkaradnych wspomnień, które dość szybko stały się dla mnie zbitą masą, obserwowaną z boku; zupełnie jakbym był jedynie widzem w kinie, z którego nie mogłem wyjść.
Pierwsza fala szoku minęła po raptem trzech dniach. Trzech, cholernie długich i męczących dniach, warto dodać. Co robiłem przez ten czas? Głównie latałem na komendę, chaotycznie przewijałem się między przyjaciółmi, no i byłem też na pogrzebie Fredbeara.
Co innego słyszeć o śmierci, a co innego mieć czyjąś krew na rękach; prawdopodobnie to ta różnica i wspomnienie nocy, kiedy siedzieliśmy razem ze Springiem pod ociekającymi krwią robotami, niepewni, czy morderca przypadkiem nie obserwuje nas z mroku, nie pozwalały mi się do końca otrząsnąć. Choć fakt faktem, że i Złotko mocno wpływało na mój stan.
Jak wcześniej jadł o wiele za mało, tak teraz przestał już w ogóle; dodatkowo niemal nie sypiał, nagle przestał o siebie dbać, no i kompletnie się nie odzywał. A ja nie miałem pojęcia, co mogę zrobić, żeby choć trochę mu pomóc.
Heh, naiwne podejście. Oczywiście, że nie mogłem zrobić absolutnie nic, nie miałem mocy wskrzeszania, ani wymazywania wspomnień, mogłem tylko siedzieć obok niego na dupie i liczyć na to, że w końcu wróci do siebie. Oczywiście o ile wcześniej nie skosi go śmierć głodowa.
Freddy wielokrotnie proponował mi spotkanie, ale za każdym razem odmawiałem. Jakoś miałem złe przeczucia co do zostawienia Springa samego w mieszkaniu, bo ten wyglądał, jakby był w stanie odgryźć sobie język i się nim udusić, z kolei wpadnięcie do nas raczej nie pomogłoby blondynowi się pozbierać, jedynie przywiałoby ze sobą tematy obecnie określane mianem tabu. Dlatego właśnie propozycje spotkań przerodziły się w zwyczajne dzwonienie co wieczór, żeby sprawdzić, czy jakoś ze Złotkiem żyjemy.
– Wiadomo już kto to zrobił? – zapytałem cicho, przenosząc się z phonem do kuchni.
– Jak na razie nie, ale podejrzewają o to Vincenta. Szczerze mówiąc, wszystko wskazuje na to, że to on – odpowiedział Freddy.
Spodziewałbym się po sobie większego zaskoczenia na te wieści, tymczasem jedynym potwierdzeniem, że przyswoiłem słowa Fazbeara, było ciężkie, zawiedzone westchnięcie. Chyba w ostatnich dniach zbyt wiele się tego wszystkiego nazbierało, bym teraz mógł adekwatnie zareagować. Byłem zmęczony.
– Po co miałby to robić? Przecież to bez sensu – prychnąłem, obracając się przez ramię, żeby sprawdzić, czy Złotko wciąż jest w sypialni. Drzwi były zamknięte, a salon pusty, więc raczej tak.
– Uwierz, że też chciałbym wiedzieć, co nim kierowało. Oczywiście pod warunkiem, że to jego sprawka. – Po tym nastała chwila milczenia, ja miałem pustkę w głowie, a Freddy widać bił się z myślami, czy aby na pewno powinien zaczynać następny temat. Już chciałem się pożegnać i rozłączyć, gdy wtem postanowił się jednak odezwać. – Spring nie wyglądał dobrze, kiedy widziałem go na tym pogrzebie. Ty zresztą też nie.
– Chyba nikt z nas nie prezentował się zbyt pięknie – prychnąłem. Prawda, że zbyt dużo osób nie stało nad trumną, ledwie garstka znajomych Fredbeara, z czego ponad połowa to byli jego współpracownicy, jeżeli chodzi o rodzinę, dostrzegłem tylko dwie starsze kobiety i jednego mężczyznę, stanowiących zapewne pełnię jego rodzinnego kręgu, ale każdym wstrząsnęło, że musieli pożegnać tak młodą osobę, która odeszła w tak tragicznych okolicznościach.
– Nie zrozum mnie źle, po prostu się o was martwię – zreflektował się szybko, starając się uważać na słowa.
– Wiem, stary. Dzięki – mruknąłem bez większego entuzjazmu. – Będę spadał, Freddy. Jutro się odezwę – pożegnałem się i rozłączyłem.
Jeszcze chwilę tępo wpatrywałem się w ekran phone’a, nim w końcu guziczkiem po boku zgasiłem go i schowałem do kieszeni.
– Za kilka dni się wyprowadzam – usłyszałem za sobą nijaki, cichy głos Złotka.
Aż mnie ciary przeszły, kiedy ta mała cholera tu przyszła?! Obróciłem się przodem do niego, już chcąc obwieścić, że trzeba mu będzie zamontować dzwonek na szyi, bo moje biedne serce zwyczajnie wysiądzie przy następnej takiej niespodziance, gdy wtem dotarło do mnie, że blondyn się odezwał. Po kilku dniach milczenia w końcu się odezwał! Niestety chwilowa radość z tego małego sukcesu szybko ustąpiła miejsca zaskoczeniu, gdy w pełni pojąłem jego słowa.
– Wyprowadzasz? Nie, nie, nie, to jest bardzo zły pomysł, Spring. – Pokręciłem zdecydowanie głową, chcąc mu jak najszybciej wybić tą spontaniczną myśl z głowy.
– Ponieważ? – Spojrzał na mnie z irytacją, w międzyczasie opierając się tyłem o kraniec stołu, a że nie doczekał się z mojej strony żadnej składnej odpowiedzi, wywrócił oczami i kontynuował. – Od samego początku miałeś rację – palnął w końcu, martwo wpatrując się w jakiś punkt na ścianie.
– Rację z czym…? – dopytałem, nieco zbity z tropu tą nagłą wrogością. Spring chyba serio zaczynał mieć wszystkiego dosyć.
– Z zastępstwem, z poduszką wypłakajką, cholera, ze wszystkim. – Syknął i odetchnął, chcąc się nieco uspokoić.
Przeniosłem się na ustawione przy stoliku krzesło, trafnie przeczuwając, że tego, co nadchodzi, na stojąco bym nie udźwignął.
Chyba zapowiadała się nasza pierwsza w historii, całkowicie szczera rozmowa.
– Mam do ciebie prośbę – zacząłem, opierając łokcie na kolanach. – Obiecaj, że będziesz teraz ze mną w stu procentach szczery, dobra?
Pokiwał powoli głową, milcząc jeszcze kilka chwil, nim w końcu zebrał się na odwagę i zaczął mówić.
– Mówiłem ci kiedyś, że ojciec Fredbeara to homofob, prawda? – zapytał, zerkając na mnie przelotnie. Coś mi z tyłu głowy świtało, że faktycznie mi o tym wspominał, więc przytaknąłem żywo. – Kiedy zaczęliśmy się spotykać z Fredbearem, facet szybko nas odkrył. Oczywiście, że robił nam awantury, bo przeszkadzałem mu w wielkim planie ustawienia synowi życia według jego pomysłu, więc próbował się mnie pozbyć, co raczej średnio mu wychodziło. Któregoś razu Fredbear wziął jego auto, pojechaliśmy razem na imprezę, obaj trochę wypiliśmy, a w drodze powrotnej mieliśmy wypadek. I tu się zaczęły schody; ojciec Fredbeara był jakimś urzędnikiem, postanowił dobrodusznie całą winę wziąć na siebie, żeby jego pierworodny nie poszedł siedzieć, ale był w tym dobrodziejstwie jeden haczyk. Nie chciał mnie więcej widzieć w jego towarzystwie, pod groźbą ujawnienia prawdziwej wersji wydarzeń, do której zatajenia przekonał kierowcę drugiego auta. Wyobrażasz to sobie? Być tak uprzedzonym do homoseksualistów, by używać własnego syna jako karty przetargowej? – zaśmiał się gorzko i odetchnął. – Oczywiście Fredbear miał się o tym nie dowiedzieć, w jego oczach tatuś-bohater miał być swoistym aniołem stróżem, który daje mu drugą szansę, prosząc go jedynie, by w zamian za to zgodził się na włączenie do rodzinnej firmy, prowadzonej przez jego ciotki.
– Czekaj, a nie prościej byłoby mu po prostu ciebie władować za kratki? – przerwałem mu.
– A co by to dało? Posiedziałbym, jego syn jeszcze gorzej by się zbuntował, po paru latach wrócilibyśmy do siebie i tatusiek wyszedłby tak naprawdę na zero – wyjaśnił, odgarniając z oczu niesforny kosmyk i kontynuując. – Z początku wszystko było proste, ojciec za kratkami, Fredbear popołudniami w pizzerii, wieczorami w firmie, a nocami ze mną, nikt o nas nie wiedział, wydawało mi się, że jeżeli będziemy ostrożni, to nic się nie stanie. Ale potem jego ojczulek wyszedł z więzienia, dużo wcześniej dzięki swoim wtykom, warto dodać, i wtedy do mnie dotarło, że to wszystko nie ma sensu, dla własnej przyjemności narażałem Freda, a prędzej czy później to, że nadal ze sobą jesteśmy, dotarłoby do uszu jego ojca i… cóż, nie wiem co wtedy. Ale jestem w stanie sobie wyobrazić, że facet wolałby nazywać swojego syna kryminalistą, niż gejem. Tak więc postanowiłem się od niego odsunąć, skończyć z tym, po drodze napatoczyłeś się ty i choć przyznam, że początkowo zarywałem bez większych nadziei na jakąkolwiek pozytywną relację, to dość szybko zauważyłem, że łatwo jest cię urobić i do siebie przekonać. Tak, robiłeś mi za „poduszkę wypłakajkę”, wysługiwałem się tobą, żeby nie myśleć o Fredbearze i pokazać mu, że nie ma już do czego wracać i powinien sobie kogoś znaleźć. No i spójrz, wszystko mi wyszło perfekcyjnie, rozstaliśmy się, na nudne wieczory miałem ciebie… aż do momentu, w którym przekroczyliśmy granicę i zacząłeś się angażować. Wtedy zrozumiałem, że za daleko w to zabrnąłem i postanowiłem się wycofać, bo w gruncie rzeczy nigdy nie brałem cię pod uwagę jako partnera na stałe – wyznał szczerze, uparcie uciekając przede mną wzrokiem.
Jak się nie odzywał, to się martwiłem, a jak już zaczął, to od razu z grubej rury, żeby mnie wkurwić. Choć, szczerze mówiąc, sam nie wiedziałem, co obecnie kotłowało mi się w głowie. Wściekłość, poczucie zdrady, żal, że to wszystko było realne tylko dla mnie?
– Mam rozumieć, że znudziła ci się już zabawa ze mną i postanowiłeś spierdolić, tak? – warknąłem, nieco ostrzej, niż chciałem. To miała być dyskusja, a nie kłótnia.
– Odbieraj to jak chcesz. Pamiętasz jak kiedyś pomogłem ci się pozbyć tamtych zdjęć Toy Bonnie'ego? Powiedziałeś wtedy, że w zamian zrobisz dla mnie wszystko. Chcę więc, żebyś pozwolił mi odejść – odparł i nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, wyszedł z kuchni.


Patrzyłem bezradnie, z mieszaniną złości i zawodu, jak Złotko pakuje swoje rzeczy. Ostatni tydzień był jedną wielką nawałnicą wydarzeń, której nie potrafiłem ogarnąć. Podobnie jak tego, że za kilka chwil wszystko, co starałem się zbudować, runie bezpowrotnie.
Mogłem iść na studia. Mieszkałbym w akademiku, chodził na imprezki, bawił się, poznał jakąś ładną dziewczynę, zdobył wykształcenie, a potem mógłbym się rozejrzeć za pracą, dzięki której odłożyłbym na własne mieszkanie i już niczym nie musiał się martwić.
Byłem jednak narwany. Koniecznie chciałem zasmakować niezależności i pierwszych chwil dorosłego życia, odłożyłem kwestię studiów na boczny plan, dzięki czemu poznałem Freddy’ego i resztę, zdobyłem swoją pierwszą w życiu (legalną) pracę, poznałem ludzi, którzy zaprosili mnie do swojego świata i pokazali rzeczywistość w zupełnie innych barwach. Nie poznałem żadnej ładnej dziewczyny, za to na mojej drodze stanął Spring, osoba równie fałszywa i jadowita, co niepewna i zagubiona.
Opłacało mi się? Opłacało się poświęcić tyle czasu na coś, co na końcu postanowiło zostawić po sobie jedynie traumę na całe życie i zawód, którego nigdy nie zdołam w sobie stłamsić?
W mieszkaniu rozległ się trzask zamykanych drzwi wejściowych, po którym ukryłem twarz w dłoniach, siedząc samotnie na łóżku. Przecież miało być na odwrót. To ja powinienem bez cienia żalu trzasnąć tymi drzwiami.
W bajkach wątki na ogół nie mają zwyczaju urywać się w połowie. W takim razie jestem bardzo ciekawy, czy w mojej bajce zaczął się już początek końca… czy może ledwie koniec początku?


26 komentarzy:

  1. Doczekałam się i warto było, za każdym rozdziałem na chwilę budzi się we mnie zapomniane dziecko fnufa .w.
    W pierwszych rozdziałach myślałam że to będzie jakiś bardziej rozbudowany ckliwy i romantyczny fanfik, ale teraz to potrafi mi zagrać na emocjach i mam poczucie winy że za mało trzymałam kciuki przez te pół roku za tą pare;< Brawo za cierpliwość i wenę, i braku dołków życzę;3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszy mnie, że opowiadanko Ci się podoba. QwQ No te pierwsze rozdziały to faktycznie była bieda i schemat na schemacie, także ciepło się na serduchu robi, kiedy ktoś mówi, że od ich czasów coś niecoś ewoluowało. xD
      Dzięki wielkie i za komentarz, i za twoje słowa; pozdrawiam! :)

      Usuń
  2. Pierwszy raz przeczytałam to opowiadanie w wakacje, ale potem co chwila wracałam do czytania. Zakochałam się w tym, a po tym rozdziale jeszcze mocniej. Cudowne, piękne, płakałam gdy zdałam sobie sprawę, że to już koniec rozdziału :( Uwielbiam twój styl pisania i jedyne co mnie kłuje to jak potoczyły się losy Springtrapa i Bonniego. Biedne moje kluseczki. Już teraz zaczynam gorączkowo czekać na kolejny rozdział ;) Życzę weny oraz ślę serdeczne pozdrowienia ( nieważne jak to zabrzmiało ) <3<3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kluseczkom nie może być za łatwo, co nie. x'D
      Bardzo mi miło, że opowiadanko tak Ci się spodobało; dzięki za komentarz i również pozdrawiam! :)

      Usuń
  3. Rozdział super ❤️...ale ja i tak czekam na rozdział z AC ;) (nie myśl sobie że mi się nie podoba,to opowiadanie tez mi się podoba)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miniaturka z AC się pisze (mam już połowę), choć obecnie bardziej zajęta jestem ogrywaniem Dishonored: Death of the Outsider, bo w końcu udało mi się to dorwać. x'D
      Dzięki za komentarz; pozdrawiam! :)

      Usuń
  4. Jezu jak ja nie mogłam się doczekać tego rozdziału! Jak czytałam, to banan nie schodził mi z twarzy, pod koniec byłam zszokowana i złamałaś mi serducho😓 Uwielbiam, jak piszesz takie rozległe i długo rozdziały. Nie mogę się doczekać następnej części❤

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *Skleja jej to połamane serducho* Ta ostatnia scena była zaplanowana jeszcze zanim zaczęłam pisać to ff, so... w końcu do niej dojść musiało. QWQ
      Cieszę się, że opowiadanko Ci się podoba i daje nieco radości. xD Dzięki za komentarz i pozdrawiam! :)

      Usuń
  5. Ja już nawet nie pamiętam jak na to trafiłam, przyznam szczerze, ale nie żałuję :)) Szukanie jałojców jednak ma swoje zalety XD
    Bardzo podoba mi się twój styl pisania, który szczerze powiedziawszy, wyróżnia się na tle tych wszystkich "bezjajowców". Pierwsze PORZĄDNE(!) gejo ff z FNAFA, po długie zresztą przerwie od niego, i weź teraz spróbuj szipować kogokolwiek innego (dlatego mam problem z Nauczycielem, bo tam nagle każdy jest z kimś innym i nagle wszystko jest takie ble).

    Jak wnioskuję, nie jest to jeszcze koniec Przepaści (Bogu ci dzięki za to, niech w tekstach grubych i tłustych wynagrodzi - parafrazując słowa mojego informatyka z gimnazjum), więc wciąż czekam na dalsze losy i... to chyba tyle, co mogę rzec :DD

    Weny życzę, rzecz jasna <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łał... no mocniej mi serducho zabiło, czytając twoje słowa, się doceniona poczułam. QwQ
      Ano Nauczyciel to między innymi z tego powodu jest zawieszony - żeby nie mieszać jego uniwersum z Przepaścią, przynajmniej póki ta się nie skończy, bo - szczerze mówiąc - kiedy prowadziłam oba te ff na raz, nieraz samej mi się mieszało co, gdzie, kto, z kim i dlaczego. x'D Ale, tamto ff jest ledwo napoczęte, także mam nadzieję, że jak w przyszłości z nim ruszę i odkryje sobą nieco większy rąbek fabularny, to się do niego lud przekona. xD
      Nie, do końca jest jeszcze ładny kawałek drogi, wszak chamsko by było z mojej strony, żeby kurtyna opadła w momencie, w którym nic tak naprawdę nie jest do końca wiadome. xD
      Dzięki wielkie, pozdrawiam! :)

      Usuń
  6. Jeny, zabrałam się do czytania tego wczoraj, a całe 12 rozdziałów skończyłam dzisiaj! Strasznie to pochłaniające, chcę więcej xD! Mam nadzieję że dopiszą ci okoliczności i wena do pisania dalej, bo to się tak nie może skończyć! Powodzenia w pisaniu ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O kurde, to żeś jak burza przez to przeszła. ó0ó
      Pewnie, że nie może i nie skończy, to mogę zagwarantować! xD
      Dzięki wielkie za miłe słowa, pozdrawiam! :)

      Usuń
  7. To jest... to jest PIĘKNE! I wspaniałe!
    Warto było czekać na ten rozdział! Poważnie, popłakałam się jak czytałam końcówkę.
    Oby tak dalej, jest niesamowite!
    Życzę Ci by wena sprzyjała Ci jak najmocniej i były równie wspaniałe lub nawet lepsze rozdziały ! <3
    ~Luna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *Podaje chusteczkę* qwq
      A tak poważnie - dzięki wielkie za miłe słowa; słyszeć, że moje bazgrołki się komuś podobają, to zawsze ogromna dawka motywacji! :)
      Dziękuję bardzo i pozdrawiam! ^0^

      Usuń
  8. Jak to nie ma ponad trzech tysięcy słów to ja nie wiem ;-; Jak to się robi? Jak się pisze tak długie rozdziały? ;-;
    Oczywiście wszystko pięknie napisane (nie skończyłam jeszcze czytać xD), Bonnie jest większym debilem i leniem ode mnie, a Złotko i tak skończy w jednym pokoju z króliczkiem (prawdopodobnie zaraz się o tym przekonam). Chica i Mangle są przesłodkie :3, a ten dziadzio <3
    Jak zwykle: Zajebistość<3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Well, ten rozdział ma koło dwunastu tysięcy. x'D Się wymyśla i się pisze, a że ja mam tendencję do przesadnie długiego rozciągania akcji... x'D
      Dzięki wielkie za miłe słowa, pozdrawiam! :)

      Usuń
  9. Halo policja, mam tu autorkę znęcającą się nad czytelnikami... Czy z premedytacją? Jasne, mówi, że tę wbijającą nóż w plecy, serce i oko, coby bardziej bolało, scenę miała już zaplanowaną na samym początku... Ok, przyjeżdżajcie i ją aresztujcie, no bo tak nie może być i państwie prawa!
    Piękny był ten rozdział. W ogóle wszystko było piękne. Ale ja nie wierzę, że Spring, moje kochane Złotko, może być takim... Takim złodupcem bez serca. Może ktoś go zranił? Może po protu się boi? Może. Ale nie jest bez serca. I Bonnie się o tym przekona, prędzej czy później... Moja wiara w to jest niezłomna!
    Czekam teraz niecierpliwie na kolejne rozdziały, więc... Do roboty, moja droga, do roboty!
    Pozdrawiam cieplutko i weny życzę! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okej, spałam dokładnie trzy godziny, więc trochę mi odwala jak koali po eukaliptusie naszprycowanym amfetaminą, ale co tam. Miałam sen. Sen o przyszłości. A było to tak - Spring odszedł, Vincenta zamknęli, Bonnie i Scott solidarnie przeszli załamanie. Ale Scott z tego wyszedł - wszak nie byli dla siebie z Vincentem stworzeni, w przeciwieństwie do Złotka i króliczka. Więc Bonnie staczał się powolutku i staczał. Springa nawet nie było w mieście. Jasne, wszyscy wiedzieli, że się wyprowadził, że zniknął, ale czy ktoś wiedział, gdzie i dlaczego? Nawet jeśli tak, wszyscy skupili się na złamanym bólem i tęsknotą, do których nie chciał sie przyznać, Bonnim. Przestał jeść i pić (niezwykłe i potworne), przestał chodzić do pracy, myć się czy sprzątać. Po cichutku wegetował sobie w ich... W jego już tylko mieszkaniu. Przyjaciele próbowali ustawić go do pionu, zszokowani, że tak zazwyczaj dobrze przechodzący nad złymi wydarzeniami do porządku dziennego Bonnie teraz nie ma sił, żeby żyć. Króliczek pogrążał się w depresji coraz to bardziej, zupełnie nie mogąc sobie poradzić z odejściem ukochanego, co do którego nawet nie miał pojęcia, że tyle dla niego znaczy. Po upływie pół roku rodzice zamknęli Bonniego na oddziale zamkniętym. Dla jego dobra, i nie jest to ironia. Potrzebował pomocy, o którą nie umiał poprosić. Zamknięty w sali wypełnionej tylko mamrotaniem innych pacjentów i ich okazjonalnymi krzykami spędzał kolejne dni, mając czas na to, czego chciał uniknąć najbardziej - na myślenie.
      Pewnego dnia jeden ze współ(więźniów)pacjentów dorwał się do noża. Jak? No cóż, tego się nie dowiemy. Rzucił się na najbliższą osobę - nie byłoby zabawy, gdyby to nie był Bonnie.

      Usuń
    2. Chłopak trafił do szpitala w stanie krytycznym. Stracił dużo krwi i nerkę, ale ten wstrząs był tym, czego potrzebował - przypomnieniem, że żyje po to, żeby żyć, a nie egzystować jak roślinka bez światła i wody. W końcu zaczął aktywnie uczestniczyć w terapii. Psychiatrą była naprawdę równa babka, nic nie miała do wymyślnych określeń pań lekkich obyczajów, które latały w powietrzu, gdy tylko Bonnie otworzył usta. Kiedy jeszcze leżał w szpitalu i jego rodzice umierali ze zmartwienia, zastanawiając się, czy synek obudzi się z narkozy po operacji, czy pochowają go za życia, Spring wrócił do miasta. Nie chciał tego, ale jednocześnie nie mógł tego nie zrobić. Chciał tylko dyskretnie sprawdzić, jak się czuje jego... to znaczy już nie jego, króliczek. Spędził mnóstwo czasu, obserwując pizzerię, w której kiedyś razem pracowali, i jeszcze więcej, dziwiąc się, że Bonniego tam nie ma. Walczył sam z sobą, ale w końcu nie mógł się powstrzymać i zadzwonił do jedynej osoby, która, jak sądził, nie wydrapałaby mu z miejsca oczu za, co by nie mówić, nieco tchórzliwe zejście ze sceny i zaszycie się za kulisami. Cóż, trochę się przeliczył, bo choć przez telefon BonBon jak zwykle swoimi piskami odprawił rytuał wzywania nietoperzy, delfinów czy innych słoni, tak przy spotkaniu odwinął się do tyłu i strzelił Springowi tak widowiskowego liścia, że Złotko samo chciałoby to zobaczyć. Po litanii (całkiem słusznych) odkarżeń dotyczących skrzywdzenia jego ulubionego kuzyna, BonBon w końcu wziął się w garść i zdobył na wyznanie Springowi kilku rzeczowych informacji na temat miejsca pobytu Bonniego, powodu jego tam pobytu i koloru bokserek, które dzisiaj miał na skopanym przez życie tyłku. Z każdym kolejnym słowem Spring bladł coraz bardziej, a warto wspomnieć, że opalony to on chyba był tylko w postaci swoich rodziców, z których w końcu po połowie sobie zabrał. BonBon zakończył swój wywód grzecznym i hiper-ultra-mega-taktownym "A to wszystko twoja wina", z którym Złotko nie mogło się nie zgodzić. Ugodziły w niego wyrzuty sumienia, choć nie mógł się powstrzymać od psioczenia na tego dekla, który nie umie się trzymać z dala od problemów... Z których zresztą największy sam mu zafundował. Zapytał jeszcze tęczowego wypierdka, kiedy króliczka wypisują do domu (skoro uczestniczył w terapii, lekarze z oddziału zamkniętego zdecydowali się na uwolnienie go) i pokopytkował do najbliższego hoteliku, coby móc przez tydzień siedzieć, nic nie robić i się zamartwiać. I bać.
      W tym czasie Bonnie zdrowiał. Wypisano go ze szpitala szybciej, a lekarz prowadzący tylko szeroko otwierał oczy i krącił głową obserwując błyskawiczną poprawę wyników Bonniego. Teoretycznie nie powinien w ogóle tak szybko się regenerować, ale po prawdzie wszystkim było to na rękę - Bonniemu, kiedy już się na to zdecydował, spieszno było do powrotu do normalności, lekarze zaś zadowoleni byli z szybko zwalniającego się łóżka.

      Usuń
    3. Po powrocie do domu, trzy dni przed terminem, poukładał w lodówce słoiki od mamusi, a do szafek powkładał torby słodyczy od przyjaciół. Jeszcze nie był gotowy się z nimi spotkać... Dlatego zaczął sprzątać. Bardziej dbał o siebie, brał regularnie leki, wysypiał się, zdrowo odżywiał, i ani się obejrzał, a mieszkanie lśniło czystością, on sam natomiast miał się już prawie całkiem dobrze, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Terapeutka pochwaliła go za ogromny postęp, mama płakała ze szczęścia, ojciec potrafił nawet przez telefon posłać swojemu synowi porozumiewawcze spojrzenie. Wszystko miało się coraz lepiej, choć Bonnie wciąż jeszcze głeboko cierpiał. Teraz, choć mógł już się pogodzić (choć nie do końca) z odejściem swojej miłości, było mu coraz łatwiej żyć. Czasem tylko miewał jeszcze silne napady smutku i samotności, podczas których potrafił na kilka godzin zwinąć się na łóżku Springa i płakać, wdychając powietrze, które, jak mu się wydawało, wciąż jeszcze nim pachniało.

      Usuń
    4. I właśnie na jeden taki epizod, zupełnie nieszczęśliwie, natrafił Spring. Cóż, może mu się należało, jednak kiedy zapuchnięty od płaczu króliczek otworzył mu drzwi, aż mu się serce ścisnęło. Bonnie zastygł w bezruchu i powoli zlustrował swojego gościa od góry do dołu, jakby zastanawiając się, czy ma przywidzenia. Potem zatrzasnął Springowi drzwi przed nosem. Złotko, zupełnie zamurowane, zastygło w bezruchu. Aż mu się niedobrze zrobiło od wyrzutów sumienia, ale też i ze strachu, czy aby jego przyjście nie pogorszy stanu Bonniego, który, jak mu grzecznie wyćwierkał BonBon, był bardzo nieciekawy. Wahał się jeszcze przez dłuższą chwilę. Po co w ogóle tu przyszedł? Żeby przeprosić? Żeby zobaczyć króliczka? Żeby usłyszeć jego głos? Żeby... Żeby go dotknąć, chłonąć jego ciepło? Nigdy by się do tego nie przyznał, złośliwa menda, ale pragnął wszystkiego po trochu, dlatego przybrał na twarz swój zwyczajowy obojątny wyraz twarzy i wszedł do mieszkania. Było tam cicho i ciemno, tylko spod drzwi łazienki wydobywała się smuga światła. Spring, zdenerwowany, podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Wydawało mu się, że Bonnie płakał, ale to przecież było niemożliwe. Nie ma opcji, żeby aż tak mu zależało, że aż płakał. Ale Spring sam wiedział, że się okłamuje, więc wszedł do łazienki i zamrugał gwałtownie na widok szlochającego, klęczącego króliczka. Dłońmi zakrywał sobie oczy i kołysał się w przód i w tył jak dziecko z chorobą sierocą. Spring już miał mało delikatnie powiedzieć temu debilowi, żeby wziął się w garść i nie moczył podłogi, powstrzymał się jednak i zacisnął usta.

      Usuń
    5. Walczyły w nim dwa pragnienia - jedno, by uciec stąd i zniknąć z życia Bonniego na zawsze, i drugie, by tę pierdołę przytulić, dopóki się nie ogarnie na tyle, by posprzątać. Jak on mógł żyć w takim syfie? Warstwa kurzu na półeczce za toaletą miała chyba ze dwa milimetry! Obrzydliwe...
      W końcu Złotko westchnęło, uklękło i wzięło płaczącego króliczka w ramiona. Bonnie zesztywniał i próbował się wyrwać, ale robił to tak nieudolnie, że Spring znów musiał się powstrzymywać od złośliwych uwag. Głaskał Bonniego po włosach (zdecydowanie za długich, jak przy okazji zauważył) i drgnął, gdy króliczek odwzajemnił jego uścisk. Bonnie otoczył go mocno ramionami, przyciskając sobie jego głowę do piersi, jakby to Spring potrzebował pocieszenia... I może tak było, bo nagle musiał zacząć podejrzanie szybko mrugać. Kiedy w końcu Bonnie w miarę się uspokoił, zaczęli rozmawiać. Springowi zdrętwiała nawet dupa, ale nie ruszył się z miejsca, cichutko opowiadając Bonniemu o powodach, dla których to zrobił, dla których go zostawił. Z każdym słowem mówił coraz szybciej, jakby to mogło sprawić, że jego obrzydzenie do siebie przeminie. Opowiadał o tym, jak ojciec Fredbeara zmusił go do pracy w jego posiadłości w zamian za to, że nie przekupi policji i nie skupi podejrzeń o zabójstwo na Springu. Powiedział o tym, jak dał się wykorzystać, myśląc, że fizyczny i psychiczny ból będzie wystarczającą karą za skrzywdzenie tylu ludzi. Opowiedział o tym, jak bardzo się mylił... i jak bardzo tęsknił. W tym czasie Bonnie milczał, zamyślony. W końcu wstał, przeniósł pościel ze swojego łóżka na kanapę w salonie i kazał Springowi położyć się spać. Złotko, do tej pory tylko obserwujące króliczka, trochę przetraszył martwy wyraz jego oczu. Wiedział jednak, że nie powinien mu się przeciwstawiać... W jego własnym mieszkaniu. Ułożył się na kanapie, głeboko odetchnął... i zastygł w bezruchu, zastanawiając się, czemu, do cholery, Bonnie przyniósł mu pościel ze swojego własnego łóżka...
      Następnych kilka dni to była eskalacja niezręczności. Kiedy tylko Spring przebąkiwał o powrocie do hotelu, ten debil Bonnie tylko rzucał mu ponure spojrzenie i Złotko zostawało na swoim miejscu. Zły stan psychiczny Bonniego sprawiał, że Spring musiał co i rusz przygryzać język, żeby nie palnąć jakiegoś oszczerstwa temu debilowi. W efekcie wyglądało to tak, jakby za każdym razem, gdy spojrzy na zapatrzonego gdzieś w dal króliczka, miał napad żucia własnego języka. Minął tydzień, a sytuacja wciąż była napięta. Spring czekał z rozpoczęciem rozmowy, bo bał się, co mógłby usłyszeć. Walczył też z nagłą ochotą wtulenia się w tego dekla, która od czasu do czasu go nawiedzała. I w końcu nie wytrzymał. Przeklinając w myślach słabości swego ciała i umysłu zakradł się w nocy do sypialni Bonniego i zastał go rozwalonego na własnym łóżku. Zmrużył oczy, ale potem pokręcił głową i zaczął wychodzić. I wtedy Bonnie mruknął przez sen jego imię. Małe, cichutkie "Spring" zatrzymało go w miejscu i nie pozwoliło wyjść. Westchnął znowu i odwrócił się z powrotem do króliczka. Powolutku, żeby nie obudzić tego debila i nie narazić się na jakieś chore insynuacje, położył się obok niego na łóżku. Z początku nieco nieśmiało, potem już bardziej stanowczo wtulił się w Bonniego i dopiero wtedy zrozumiał, jak za tym tęsknił. Nagle serce mu stanęło, bo poczuł, jak ramiona króliczka owijają się wokół niego. Bonnie pogłaskał go delikatnie po plecach i, zmulony przez sen, mruknął: "Czekałem na to, Złotko.", a potem znowu zasnął. Spring sapnął, będąc pod wrażeniem tego, jak Bonnie wmanewrował go w to, żeby sam do niego przyszedł. Choć kto go tam wie, ten debil mógł to tylko powiedzieć, żeby wyjść na mądrzejszego niż jest. A czym jak czym, ale inteligencją to on nie grzeszył...

      Usuń
    6. ***
      Potem było dużo rozmów, sporo seksu na zgodę, kilka malowniczych strzałów z liścia (Spring potem chodził z pięknie obitą mordą), i bum! żyli długo i szczęśliwie.
      Ciągle klnąc, wyzywając się, nienawidząc, kochając i wciąż próbując zaludnić Ziemię. Trochę bez powodzenia, no bo wiecie... Brak macicy trochę im to utrudniał. Ale ważne są starania!
      ***
      Tak więc teraz mniej więcej masz obraz, jak bardzo moją wyobraźnię rajcuje to opko i jak bardzo chcę wiedzieć, co będę dalej xD. Czekam NIEcierpliwie!
      Pozdrawiam, koala po eukaliptusie naszprycowanym amfetaminą. ;)

      Usuń
  10. *Siedzi smutno w celi, z wielką kulą u nogi i gra na harmonijce* Za co... QWQ
    Ano nowy rozdział powoli się pisze, ino w chwili obecnej jestem świeżo po remoncie w domu, jeszcze egzaminy w zaocznej się pozaczynały, także... trochę mi to wszystko pisanie przerywa. X"D
    O chuj. O CHUJ. Tego to żem się nie spodziewał. Ó0Ó
    Po pierwsze: ODMIEŃCU ŚWIĘTY, że chciało ci się tak rozpisywać! Po drugie: nie sądziłem, że to opko wejdzie w kategorię "zastanawiam się, co będzie dalej". Czuję wzruszenie. QWQ
    Sen mocno wybiegający w przyszłość, na szczęście dla Bonnie'ego szykuję postaciom inny, nie aż tak dramatyczny los, so... mniej cierpienia, więcej przeciągania akcji? X"D
    Również pozdrawiam, koalo! XDD

    OdpowiedzUsuń
  11. Skarbie...
    Czy to opowiadanie jest opuszczone lub zapomniane?
    Czy zostało porzucone na pastwę losu?
    Czy jak to jest?
    Bo rozdziału od dawna nie było...
    A aktualnie zatrzymało się na tak przerażająco smutnej scenie.
    Na razie kończy się łamiąc mi przy tym serce i umysł.
    Wszystko się rozpada i od dawna nie zostaje sklejone.
    Szczęście i przecudna śmieszność są w tej chwili martwe.
    Czy to jakaś przykra niepisana zasada, że każde opowiadanie, (które przynajmniej ja czytam) musi się zatrzymać w tak przykrym momencie?
    Czy los usilnie stara się mi rozbić serce na tysiące drobnych kawałeczków?
    Mi i zapewne wielu innym osobom, które są zakochane w tej historii?
    Wierz mi kochanie, naprawdę bardzo chciałabym zobaczyć tutaj jak tragedia powoli się kończy i wraca szczęście.
    Proszę, nie opuszczaj tego opowiadania.
    Jest zbyt świetne, żeby mogło zostać opuszczone.
    Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mi dane poznać dalsze losy bohaterów.
    Czytam to już 28 raz jeśli w liczeniu się nie zgubiłam.
    I nie mówię, że nie lubię czytać tego od nowa, bo uwielbiam.
    Jednak o wiele szczęśliwsza bym była, gdyby pojawiło się coś więcej, coś dalej.
    Coś co nie ukazywałoby końca jako tragicznej i bolesnej sytuacji, jako czegoś czysto negatywnego.
    Mam nadzieję, że zaglądasz tu jeszcze i, że przynajmniej zobaczysz ten komentarz, odpiszesz coś, powiadomisz nas czy w ogóle możemy liczyć na ciąg dalszy.
    I mam nadzieję, że się nie poddasz z tym.
    Uwierz mi, to opowiadanie jest niesamowite i naprawdę masz dla kogo je kontynuować.
    Będę czekać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja również będę czekać i się pod prośba wznowienia „przepasci" podpisuje! Nie wyrażam zgody na zostawienie takiego cudownego opawiadania, które mnie zmusił do płaczu jak i do śmiechu. Nie widziałem lepszego opowiadania i prosze. BŁAGAM...
      Niech to zostanie wznowione...

      Usuń