Pierwsza sprawa - te miniaturki wychodzą coraz dłuższe, ledwie tysiąc słów więcej i zachaczałyby o długość oneshota... muszę coś z tym zrobić. x-x
Jestem padnięta, pisałam to przez pół nocy, prawie o piątej rano skończyłam, moje oczy chcą umrzeć. X"D
W każdym razie: zbliżamy się do końca miniaturkowej serii, bo jeszcze tylko osiem rozdziałów zostało według planu. Następną mini serię przewiduję z DMC z parą Dante x Nero (po długich spekulacjach zdecydowałam się właśnie na nich), mam nadzieję, że przypadnie wam ona do gustu, tak jak ta z AC. xD
Nie przedłużając - zapraszam do czytania! :)
***
Minęło kilka kolejnych godzin, nim Malikowi udało się
odnaleźć drogę powrotną i wraz z wykończonym wierzchowcem, wrócić pod bramy
Jerozolimy.
Zabije tych dwóch debili. Bez dwóch zdań. Kto by pomyślał,
że instruktor szermierki i zdegradowany, asasyński mistrz zachowają się jak
rozkapryszone bachory, którym w głowie tylko zabawa. Zupełnie jakby obeszły ich
ewentualne konsekwencje w postaci rozwścieczonego rafiqa.
Zwierzę uwiązał przy paśniku obok stajni w pobliżu wejścia
do miasta, a sam podczepił się pod wjeżdżających właśnie kupców, którym
wystarczyło dać kilka złotych monet, by z dzikim entuzjazmem zaczęli zapewniać
straż, jakoby Al-Sayf był ich nieodłącznym towarzyszem. Jeden z nich tak się
wczuł w rolę, że w pewnej chwili zarządca serio zaczął się obawiać, czy
zachowanie mężczyzny nie wzbudzi podejrzeń zbrojnych, dlatego wymknął się przy
pierwszej sposobności i pomknął do biura.
Z jednej strony targała nim wściekłość, a z drugiej –
skrajne przerażenie. Nie było go przez całą noc i poranek. Jeżeli w tym czasie
zawitał do niego choć jeden młodzik, z pewnością w najbliższych dniach przyleci
do niego gołąb z ostrzeżeniem od Al Mualima. Jeżeli żółtodziobów było więcej –
wyleci z ciepłej posadzki zarządcy na zbity pysk. Jedyne co mu zostało, to
modlić się, by nie zgłosił się do niego nikt ranny, bo za nieudzielenie pomocy,
odpowie przed samym starcem, który nie zwykł okazywać litości w takich sytuacjach.
Biuro zastał otwarte, co tym bardziej podsyciło jego obawy.
No tak, jak debile go wynosili wczorajszego wieczoru, to pewnie zamknąć nie
raczyli, bo nie pomyśleli, że wtargnięcie templariuszy do biura oznaczałoby
wydanie wrogom informacji cenniejszych, niż ich życia.
Ta… jakby w ogóle mieli CZYM pomyśleć.
Wpadł do środka jak huragan, a gdy przeszedł z przedsionka
do głównej części budynku… zamurowało go.
Biuro prosperowało jakby nigdy nic. Wszystkie meldunki od
gołębi pocztowych zostały odebrane, młodziki siedziały na poduchach w
centralnej części pomieszczenia, zajadając się kuskusem i owocami… zwykły dzień
w Jerozolimie, jedyną zmianą był zarządca, za którego obecnie robił Altaïr.
Al-Sayf stanął w przejściu i przyglądał się temu dziwnemu
zjawisku jak zahipnotyzowany.
Sądził, że zastanie rozgardiasz i milion listów z
ostrzeżeniami za lekceważenie obowiązków. Tymczasem żółtodzioby radośnie
spożywały wszystko, co Ibn-La’Ahad podstawił im pod nos, zdegradowany mistrz
nawet kurze pościerał, dzienna poczta była posegregowana i ułożona na kilku
kupkach na blacie biurka… jego kochanek odwalił kawał dobrej roboty i serio
wszystkim się zajął.
– Proszę, proszę… jak chcesz to potrafisz – odezwał się
w końcu rafiq, zwracając tym uwagę drugiego mężczyzny, jak i gówniarzy, które
chórem przywitały go zwyczajową formułką: „Pokój i bezpieczeństwo…”.
– Malik! Żyjesz, słonko ty moje! – Altaïr uśmiechnął
się szeroko na widok właściciela biura i już chciał do niego doskoczyć, licząc
na namiętny pocałunek, niestety powstrzymała go przed tym ręka Malika,
stanowczo odpychająca go od jego twarzy.
– Nie przeginaj. I chodź na słówko. Mam coś dla ciebie. –
Gestem kazał asasynowi pójść za sobą aż do sypialni.
Rzecz jasna nowicjusz nawet nie śmiał protestować; z
największą chęcią podążył za swoim partnerem. Tylko po to, by dostać od niego z
pięści w twarz, gdy zostali sami, z dala od oczu i uszu młodzików.